Końcówka grudnia to czas
najróżniejszych podsumowań, rankingów, list i innych kuriozów, które jedni
uwielbiają, a inni nienawidzą. Czy to prywatnie, czy zawodowo zbliżający się ku
schyłkowi rok zmusza nas do zastanowienia się, co było w nim dobrego, co złego,
co nas zaskoczyło, a co zmartwiło. Osobiście wolę nie myśleć za dużo o tym,
które postanowienia poczynione na początku 2013 roku udało mi się zrealizować,
a które całkowicie olałam (przeklęte 5 kilogramów). Za kilka dni zrobię nowe i
znowu będę się łudzić, że ten nowy rok okaże się zupełnie różny od
poprzedniego. Ale to tak prywatnie. Wszystkie popkulturowe podsumowania
natomiast bardzo lubię, ponieważ czasami dzięki nim udaje mi się odkryć coś, co
przeoczyłam lub czemu nie dałam szansy, a okazało się, że jednak było warto. Zamiast
więc zamartwiać się, czemu w dalszym ciągu nie osiągnęłam oszałamiających
sukcesów, postanowiłam stworzyć takie popkultulove podsumowanie, które może przyda
się Wam jako lista filmów „do nadrobienia”, a mi samej pozwoli rozliczyć się
kilkoma filmowymi dziełami, o których nie pisałam na blogu, ponieważ
wyświetlane były w kinie wtedy, gdy ja trwałam w stanie bezwenia i zniechęcenia.
Na początek kilka wyjaśnień
natury merytorycznej. Omawiać będę filmy, które w 2013 roku miały polską
premierę, tym samym stając się dla nas możliwymi do obejrzenia. W podsumowaniu
pojawią się komedie, zarówno te typowe romcomy, jak i komediodramaty, które w
tym roku dominowały swoim słodko-gorzkim spojrzeniem na relacje międzyludzkie
nad wizją „i żyli długo i szczęśliwie”. Potrzebne wydaje się również drugie
wyjaśnienie. To nie będzie lista najlepszych komedii 2013, rozumianych jako
najambitniejsze dzieła sztuki filmowej. Będzie to subiektywna lista filmów
ciekawych, zarówno wnoszących coś nowego i innowacyjnego do kinematografii
romansowej, jak i tych, które stare i proste historie opowiadają w interesujący
i wciągający sposób.
„Poradnik Pozytywnego Myślenia”
(Silver Linings Playbook, reż. D. Russell) – film nominowany do Oscarów w
siedmiu kategoriach, z wygraną Jennifer
Lawrence dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej, u nas miał premierę dopiero w
lutym tego roku. Chyba nie muszę zbyt wiele o nim pisać, ponieważ zapewne
większość z Was go już widziała. Film pokazuje relacje dwóch „złamanych” ludzi,
którzy starają się odbudować siebie na nowo. Samodzielnie jednak nie potrafią
zapanować nad targającymi ich destruktywnymi emocjami, w przypadku Pata
(Bradley Cooper) aktywowanymi chorobą psychiczną, a Tiffany (Jennifer Lawrence)
żałobą po stracie męża. Dopiero więź, która ich połączy skieruje te emocje na konstruktywne
tory. Największa zaleta Poradnika to umiejętne operowanie nastrojami, które
zmieniają się tak szybko jak samopoczucie Pata. Bohaterowie na zmianę śmieją
się, płaczą i złoszczą tak szybko przechodząc od jednego stanu do drugiego, że
zaczynamy się zastanawiać, czy dwubiegunówka to choroba dręcząca wyłącznie bohatera
granego przez Coopera. Dzięki doskonałej obsadzie i sprawnie napisanemu
scenariuszowi ta karuzela uczuć nie razi sztucznością. Poza tym film posiada
optymistyczne przesłanie, które jednocześnie nie zostaje nam zaserwowane w
mdląco słodkiej postaci.
„Czas na miłość” (About Time,
reż. R. Curtis) – tym razem komedia romantyczna, choć z racji tego, kto ją
stworzył, okraszona również szczyptą smutku i ironii. Twórca filmów „Notting
Hill” i „To właśnie miłość” to Brytyjczyk do szpiku kości, który rozumie, że
nawet najzabawniejsza historia nie może być cały czas wesoła. „Czas na miłość”
opowiada o Timie (Domhnall Gleeson), który dowiaduje się nagle, że jak każdy
męski członek jego rodu potrafi podróżować w czasie. Wystarczy, że schowa się
ciemnym miejscu, zamknie oczy i już cofa się w czasie. Jego zdolności
ograniczone są jedynie do jego własnej osi czasu, a każda podróż wywołuje
zmianę w teraźniejszości. Tim decyduje się wykorzystać nowo odkrytą umiejętność
do zdobycia tego, na czym najbardziej mu zależy – miłości. Film posiada
wszystkie elementy charakteryzujące komedie romantyczne Curtisa: nieśmiałego
Anglika wiodącego proste życie, piękną, pełną życia i uroku Amerykankę (Rachel
McAdams) oraz niebanalną historię miłosną, która sprawia, że w jednej chwili
śmiejemy się do rozpuku, a zaraz pochlipujemy w rękaw. Niemniej w przypadku
akurat tego filmu czegoś mi zabrakło. Chociaż obejrzałam go z przyjemnością, a
kilka scen było naprawdę znakomitych, „Czasu na miłość” nie dołączę do zestawu
curtisowych pewniaków, które zawsze sprawdzają się w przypadku złego humoru,
deszczu, przypalonego garnka oraz każdej innej tragedii. Jego wadą jest bowiem
nierówne tempo, które w pewnym momencie spada do poziomu wywołującego znużenie.
Warto jednak zobaczyć ten film wtedy, gdy potrzebujemy upewnić się, że możemy
być szczęśliwi wiodąc zwykłe życie u boku osoby, którą szczerze kochamy. A tak
swoją drogą, pomimo mojego czepialstwa, „Czas na miłość” to i tak najlepsza
komedia romantyczna 2013 roku.
„40 lat minęło” (This Is Forty,
reż. Judd Apatow) – film, który nie wiedzieć czemu na Filmwebie ma ocenę 5,7, a
według mnie jest naprawdę dobrą słodko-gorzką komedią, obrazującą życie
małżeństwa, które musi poradzić sobie z poważnym kryzysem. Owszem, humor Judda
Apatowa z pewnością nie trafia do każdego, ale trudno jest chyba zaprzeczyć
temu, że jest on wyśmienitym obserwatorem. Posiada talent do przedstawiania
ludzi w momencie, gdy sami się pogubili i zupełnie nie wiedzą, co mają dalej
zrobić zarówno ze sobą, jak i tą drugą osobą. Pokazuje, że związki nigdy nie są
idealne, ale warto nad nimi pracować. W „40 lat minęło” Debbie (Leslie Mann) i
Pete (Paul Rudd) kończą czterdziestkę, na co są zupełnie nieprzygotowani, muszą
stawić czoła problemom finansowym i rodzinnym, a przy tym zaczynają się
zastanawiać nad tym, czy ich małżeństwa nie pożarła rutyna i codzienność.
Próbują za wszelką cenę dostosować się do wzorca „szczęśliwej rodziny”, który
wykuli sobie w głowach, wzajemnie się przy tym okłamując i robiąc wiele rzeczy
wbrew sobie. Polecam ten film, bo momentami jest naprawdę prawdziwy, a przy tym
bardzo lekki i zabawny.
„Wspaniała” (Populaire, reż. R.
Roinsard) – najsłodsza komedia romantyczna 2013 roku, umieszczona na liście
właśnie dlatego, że filmowa słodycz jest nam czasem potrzebna bardziej niż
wszystkie głębokie analizy razem wzięte. Pamiętam, że „Wspaniałą” oglądałam
podczas tegorocznej zimy (był marzec!), która po prostu nie chciała się
skończyć i wyjątkowo dawała mi się w kość. Seans „Wspaniałej” był wtedy takim
niskokalorycznym kubkiem gorącej czekolady z piankami, który poprawił mi humor
bez wyrzutów sumienia. Kolorowa, ciepła i zabawna francuska komedia
romantyczna, przy oglądaniu której można odpocząć od zmartwień i trosk. O tym
filmie jednak już pisałam, zainteresowanych odsyłam więc do pełnej recenzji„Wspaniałej”.
„Taka piękna katastrofa” (It’s a
disaster, reż. T. Berger) – mam problem z zakwalifikowaniem tego filmu, nie
mogąc zdecydować się, czy jest on bardziej komedią, czy dramatem. Jeśli jednak
miałabym umieścić go w jakiejś kategorii, to pewnie byłaby to „czarna komedia”.
Zatem w przypadku, gdy potrzebujecie filmu na odreagowanie po męczącym dniu,
nie oglądajcie go, bo to zły wybór. Jeśli natomiast chcecie zobaczyć w jaki
sposób zachowują się cztery pary podczas niedzielnego brunchu, który okazuje
się być ich ostatnim, to jest to najlepszy (jedyny) wybór z możliwych.
Bohaterowie filmu to grupa przyjaciół tworzona przez pary znajdujące się na
różnych etapach związku oraz prezentujących zupełnie różne podejście do tego,
czym jest miłość, wspólne życie oraz instytucja małżeństwa. Akcja toczy się w
zamkniętej przestrzeni domu, w którym przyjdzie im spędzić swoje ostatnie
chwile. W jaki sposób każde z nich zdecyduje się zachować w obliczu
nadchodzącego końca? Jak zachowają się w stosunku do ukochanej osoby? Rzecz
jasna, jak zawsze w sytuacji kryzysowej, tak i w tym przypadku na wierzch wyjdą
skrywane od dawna sekrety, emocje i animozje. Społeczna konwencja obowiązująca
przy spotkaniach towarzyskich nagle przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie, a
reguły, zgodnie z którymi bohaterowie starali się żyć, stracą swój sens.
Precyzyjnie napisany scenariusz, obfitujący w ironię i absurdalny humor oraz
wiarygodna gra aktorska sprawiają, że ta historia wydaje się niezwykle prawdopodobna,
co jest jednak nieco niepokojące. Film Bergera swoją konwencją przypomina
trochę „Rzeź” Polańskiego, a wyborem tematu „Przyjaciela do końca świata”
Scafarii. Oba dzieła przy okazji szczerze polecam, jeśli podoba Wam się ten
rodzaj humoru oraz sposób opowiadania historii.
„Ani słowa więcej” (Enough Said,
reż. N. Holofcener) – ciepła komedia romantyczna o bohaterach nieco starszych
niż średnia wieku w przypadku tego typu filmów. Eva (Julia Louis-Dreyfus) i Albert
(James Gandolfini), oboje po rozwodzie, oboje posiadają córki, które lada
moment ich opuszczą i wyjadą na studia. Spotykają się na przyjęciu i rodzi się
pomiędzy nimi więź, na której mogliby zbudować trwały związek. Na drodze do
tego staje jednak kłamstwo. Eva na tym samym przyjęciu poznała bowiem również
byłą żonę Alberta. Zaczęła dla niej pracować, a z czasem stała się jej
przyjaciółką. W międzyczasie jednak udało jej się odkryć, że były mąż , na
którego stale narzeka jej nowa klientka to ten sam mężczyzna, z którym Eva się spotyka.
Mimo to w dalszym ciągu ukrywała ten fakt przed Albertem, a obraz przedstawiany
przez jego byłą żonę zlewał się z tym, który tworzyła sobie sama. Więcej o
filmie tutaj.
„Wesele w Sorrento” (Den Skaldede
frisør, reż. S. Bier) – gdy za oknem polska zima, warto skorzystać z możliwości
nasycenia wzroku obrazami gorącego włoskiego lata. Ten film jest tak samo
słoneczny jak radosna Italia. Akcja filmu zaczyna się przygotowaniami do ślubu
młodej pary, ale ich losy to tylko tło oraz pretekst do opowiedzenia historii
miłosnej rozgrywającej się pomiędzy matką panny młodej, Idą (Trine Dyrholm)
oraz ojcem pana młodego, Philipem (Pierce Brosnan). Pogodna fryzjerka, która
właśnie dowiedziała się, że pokonała raka oraz zapięty pod szyję biznesmen,
który wydaje się nie znać definicji słowa „relaks” z pozoru wydają się zupełnie
do siebie nie pasować. Ich pierwsze spotkanie również nie wróży tego, że będą w
stanie się dogadać. Znamy ten schemat i wiemy, że niedaleko od niechęci do
miłości. Jednak to sposób opowiedzenia tej historii czyni ją wartościową.
Laureatka Oscara, Susanne Bier (najlepszy film nieanglojęzyczny – „W lepszym
świecie”) robi to z wyczuciem, lekkością i humorem, jednocześnie nie bojąc się
poruszać problemów poważnych. Jej bohaterowie z pozoru pogodzili się z tym, że
ich życie będzie już tylko „wystarczająco dobre” i zaprzestali starań o to, aby
było nieco szczęśliwsze. W słonecznym, kolorowym i pachnącym cytrynami Sorrento
jednak wszystko wydaje się bardziej żywe, jakby namalowane w jaskrawszych
barwach. Ten natłok doznań skłania do poszukiwań i odkrywania prawdy o samych
sobie. A w widzach wyzwala nagłą chęć zakupu biletu lotniczego do Włoch.
„Kwartet” (Quartet, reż. D.
Hoffman) – debiut reżyserski Dustina Hoffmana, który pokazuje, że na miłość i
naprawę błędów z przeszłości nigdy nie jest za późno. Najważniejsze zalety tego
filmu to świetna gra aktorska (Maggie Smith, Tom Courtenay, Billy Connolly,
Pauline Collins, Michael Gambon), żywe dialogi i inteligentny humor. Sama
opowieść pokazuje siłę nie tylko miłości, ale również przyjaźni, która nie
słabnie z wiekiem. Recenzja tutaj.
“Don Jon” (reż. J. Gordon-Levitt)
– kolejny debiut reżyserski twórcy, który do tej pory znany był przede
wszystkim jako aktor. Moim zdaniem niestety mniej udany, ale
niesprawiedliwością byłoby porównywanie tych dwóch filmów. Każdy, kto
przeczytał moją wcześniejszą recenzję Don Jona może się być lekko zdziwiony
tym, że umieściłam go na tej liście. Jak wspominałam wcześniej, nie kierowałam
się jedynie walorami artystycznymi filmów, lecz opowiadaną przez nie historią.
Ze względu na to „Don Jon” zasługuje na swoje miejsce. Uważam bowiem, że jest
to film ciekawy i wart obejrzenia, chociażby dla swojej pierwszej połowy, która
jest jawnym naigrywaniem się ze schematu komedii romantycznej oraz kilku scen, które jak się okazuje zostają w głowie na długo.
“Daję wam rok” (I Give It a Year,
reż. D. Mazer) – komedia romantyczna, która zaczyna się w miejscu, w którym
większość produkcji tego gatunku się kończy, czyli na ślubnym kobiercu. A potem
w dalszym ciągu wszystko jest w niej na opak. To, co zazwyczaj w romcomach jest uznawane za urocze i romantyczne, tutaj jest pokazane jako irytujące i
frustrujące. I chociażby dlatego warto obejrzeć film Mazera, który stara się
odpowiedzieć na pytanie, co dzieje się z bohaterami komedii romantycznej po
tym, jak pojawia się na napis THE END. Tutaj pełna recenzja.