czwartek, 1 sierpnia 2013

Czego o miłości i związkach próbowały nauczyć mnie seriale dla nastolatków?

Kiedyś nasze dzieci usłyszą od nas niesamowite historie o tym, jak to seriale oglądało się w telewizorze, na każdy odcinek trzeba było czekać tydzień, stacje telewizyjne nawet w 25 minutowy format potrafiły wcisnąć 10 minut reklam, a denerwującej czołówki nie można było przewinąć. I nie będą mogły uwierzyć w to, że my się na to zgadzaliśmy, ba, dobrowolnie cały dzień nerwowo spoglądaliśmy na zegarek, spotkania ze znajomymi planowaliśmy tak, aby nie doszło do kolizji, a tuż przed godziną zero modliliśmy się, aby nie było burzy (bo wtedy TRZEBA będzie wszystko wyłączyć) i nie przyszedł ktoś z wyższą rangą w domowej hierarchii władania pilotem, żądając przełączenia „tych bzdur”. 




A przecież te bzdury to była nasza furtka do cudownego życia amerykańskich nastolatków, którzy błyszczącymi samochodami dojeżdżali do szkoły, mieli szafki na książki i ogromne sale gimnastyczne. Na lekcjach przeprowadzali sekcje żab, eksperymenty chemiczne i oglądali filmy. Ponadto w szkołach utrzymywał się całkiem nieźle zorganizowany system kastowy, dzięki któremu każdy wiedział, jaką rolę pełni w społeczności, jakie ma prawa i obowiązki oraz na ile może sobie pozwolić w stosunku do członków innych kast. W porównaniu z naszymi obdrapanymi ławkami, podłogami pokrytymi linoleum, przymusem noszenia kapci i lekcjami, na których zwykła mapa była rarytasem, to był kompletnie inny świat.




Ten świat, wykreowany przez zachodnie teen dramy, był zawsze bardzo kolorowy, ciekawy i mocno wciągający. I chociaż zazwyczaj role nastolatków grali aktorzy o co najmniej 10 lat starsi, to imponowali nam swoją urodą, nonszalancją i tym sławetnym „amerykańskim” podejściem do życia, który był tak różny od tej naszej codzienności. Z biegiem czasu i nasz popeerelowy zaczął się zmieniać się, markowe dżinsy i plecaki Jansport przestały być niedoścignionym marzeniem, a do nas dotarło, że telewizja kłamie. Tęsknota za pewnym sposobem życia, sprzedawanym przez seriale dla nastolatków jednak pozostała. Szczególnie mocną pozycję zachowując na gruncie życia uczuciowego, które w teen dramach stanowi zawsze jeden z kluczowych wątków. Bohaterowie zakochiwali się, bardziej lub mniej szczęśliwie, umawiali na randki, zdradzali i zrywali, ba, były nawet nastoletnie ciąże, choroby weneryczne i inne dramaty większego kalibru. Wypełnienie treścią kolejnych sezonów i utrzymanie oglądalności wymagało przecież wzrastającego napięcia, a kiedy już wykorzystano wszystkie możliwe kombinacje i sparowane ze sobą wszystkich niespokrewnionych bohaterów, trzeba było dorzucić trochę nowej krwi albo wykorzystać coraz bardziej skrajne pomysły na nowe dramaty. W ten sposób twórcy seriali grali naszymi młodymi, niewinnymi serduszkami, które usychały z miłości do Dylana, czy innego Brandona, nieświadomie dając się wciągnąć w kolejny sezon rozterek Kelly. Będąc starszą i mam nadzieję choć w niewielkim stopniu mądrzejszą (nadzieja mą matką) postanowiłam zastanowić się nad tym, czego właściwie nauczyły (lub próbowały nauczyć) seriale dla nastolatków, które kiedyś z takim zamiłowaniem oglądałam. Aha, wpis jest sponsorowany przez lato, przez co całkowicie nie na serio.

  
 Beverly Hills 90210 – po pierwsze ten serial próbował wmówić nam, że nie ma czegoś takiego, jak tabu na umawianie się z chłopakiem swojej przyjaciółki lub dziewczyną (siostrą, matką) przyjaciela i właściwie najlepiej wszystkie romantyczne potrzeby załatwiać jest w gronie najbliższych znajomych. Poza zasięgiem tak naprawdę znajduje się jedynie rodzeństwo bliźniacze. Co więcej, umawianie się z kimś poza grupy może się skończyć bardzo źle, bo zazwyczaj trafia się na wariata albo brutala. Przykładem może być szalona Emily, która już w pierwszym sezonie próbowała sprowadzić Brandona na złą drogę, podając mu narkotyki oraz Ray, biedny muzyk, który zrzucił Donnę ze schodów. Ostatecznie to również ten serial zasiał w mojej niewinnej główce myśl, że źli chłopcy są bardziej seksowni od tych dobrze ułożonych, a baczki to substytut męskości. I chociaż większość prawd wpieranych przez serial o młodzieży ze słonecznej Kalifornii mój mózg zweryfikował z rzeczywistością i odrzucił, to niestety Dylan McKay w dalszym ciągu podoba mi się bardziej od Brandona Walsha.


Saved by the Bell – serial w Polsce nie za bardzo znany (a może się mylę?), natomiast za dużą wodą uznawany za jeden z symboli lat dziewięćdziesiątych. Mi znany przede wszystkim dzięki wakacjom spędzanym w Kanadzie. Przyznam, że nie widziałam całości, ale serial zawsze dobrze mi się kojarzył i bawił swoją naiwnością. Choć do końca taki niewinny to on nie był (aha!), bo przełamywał podziały w systemie kastowym - sportowiec zadawał się z nerdem i umawiał z wszystkowiedzącą przewodniczącą klasy. No i właśnie z tego faktu wypływa pierwsza nauka, którą próbował wpoić mi ten serial - nie ważne, że całe życie (nastoletnie, ale jednak) byłaś walczącą o prawa kobiet feministką, inteligentną i posiadającą zawsze własne zdanie, bo i tak stracisz serducho dla przystojnego playboya, z którym będziesz się kłócić o wszystko, ale nazwiesz to awanturniczą miłością i będzie dobrze. Druga nauka mówiła o tym, że wytrwałość popłaca i czasem rzeczywiście uda się zdobyć WIELKĄ MIŁOŚĆ. Chociaż zajęło mu to coś około stu odcinków, Zack poślubił wreszcie Kelly, najpiękniejszą dziewczynę w szkole. Zasada nie zadziała niestety w przypadku Screecha, który pomimo naprawdę usilnych starań nigdy nie rozkochał w sobie Lisy. Swoją drogą to ona była moją ulubioną bohaterką, która za wyjątkiem przelotnych romansów (w tym z prawdziwym bad boyem) przez większość serialu pozostała singielką. A tak na marginesie, czy ktoś pamięta telefon komórkowy Zacka?


Roswell: W kręgu tajemnic – po pierwsze serial nauczył mnie, że kosmici to nie są żadne zielone stworki, ale całkiem przystojne istoty. Co więcej ich plany względem naszej planety nie zakładają podbojów, badań, czy porwań, lecz randkowanie z ładnymi Ziemiankami. Najważniejszym jednak zadaniem, jaki postawił przed sobą serial było udowodnienie nam, młodym istotom, że jak się kogoś zbyt mocno kocha, to trzeba z nim zerwać. Naprawdę. W Roswell słowa „kocham cię” i „muszę z tobą zerwać” wypowiadane były na jednym tchu. Max ponadto próbował udowodnić wszystkim nastoletnim chłopcom, że intensywne wpatrywanie się w dziewczynę zostanie potraktowane jako wyraz sympatii, a nie manii prześladowczej. Micheala uczył ich z kolei, że najlepszym sposobem na zdobycie dziewczyny jest ignorowanie jej i traktowanie, jakby nic dla nich nie znaczyła. Liz i Maria były natomiast od tego, aby nas, dziewczyny uświadomić, że takie zachowanie chłopców jest naturalne i zgodne z ogólnie przyjętą konwencją.


Dawson’s Creek (Jezioro Marzeń) – po pierwsze dzięki serialowi otrzymałam naprawdę bardzo cenną naukę – piosenki Evy Cassidy są rozwiązaniem na każde problemy. Nauka numer dwa – jeśli z chłopakiem nie możesz pogadać o masturbacji, to znaczy, że ma wobec ciebie niecne zamiary i już dalej nie możecie być przyjaciółmi. Nauka numer trzy – bycie kąśliwą i ciętą sprawi, że każdy chłopiec będzie cię pragnął. Nauka numer cztery – chłopcy są gotowi do naprawdę wielkich gestów, aby zdobyć twoje… serce i dopóki któryś nie kupi ci ściany, nie zadedykuje ci filmu albo chociaż nie zgodzi się pozować dla ciebie nago, to nawet nie zgadzaj się iść z nimi na randkę. No tak… Eva Cassidy pomogła mi przetrwać kilka trudnych chwil, gdy reszta romantycznych porad okazała się nietrafiona.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz