Teoria sześciu stopni oddalenia zawsze wydawała mi się
pociągająca, ponieważ nie tylko zmniejszała świat, ale również moje własne
poczucie bycia kimś zupełnie nieznaczącym w populacji ponad 7 miliardów ludzi przebywających
na naszej planecie. Zgodnie z tą teorią od każdej osoby na świecie dzieli nas
nie więcej niż sześciu pośredników. Nie ważne, czy jest to Johnny Depp, papież,
czy rolnik z Papui-Nowej Gwinei, dotarlibyśmy do nich poprzez znajomego
znajomego znajomego znajomego znajomego znajomego. Twierdzenie oparte zostało
na wynikach eksperymentu o nazwie „świat jest mały”, przeprowadzonego w 1967
roku przez psychologa Stanleya Milgrama. Uczestnicy eksperymentu, wybrani
losowo mieszkańcy Nebraski i Kansas, poproszeni zostali o wysłanie listów do
przyjaciela naukowca, zamieszkałego w Bostonie. W przypadku, gdy nie znali
bezpośrednio tej osoby, list mieli przesłać komuś, kto ich zdaniem znajdował
się najbliżej docelowego adresata. Na podstawie rezultatów eksperymentu,
badacze stwierdzili, że mieszkańców dwóch dowolnych stanów dzieli tylko 6,2
„znajomego”. Teoria nie zyskała poparcia naukowego, ale z pewnością pozwoliła
spojrzeć z nowej perspektywy na powiązania pomiędzy ludźmi. Stała się również
punktem wyjścia dla polskiego filmu dokumentalnego „6 kroków” w reżyserii
Bartosza Dombrowskiego, o którym mam zamiar kilka słów napisać.
Nieważne bowiem, czy rzeczywiście od każdego mieszkańca
Ziemi dzieli nas dokładnie sześciu pośredników, musimy przyznać, że ten ogromny
świat potrafi się bardzo skurczyć w momencie, gdy zdamy sobie sprawę z tego, jak
niewiele dzieli nas od ludzi znajdujących się pozornie bardzo daleko od nas.
Osobiście wiem, że od Jude’a Law, Davida Tennanta, czy Stephena Frya dzieli
mnie tylko jedna osoba w czerwonej kurteczce, a od kogoś, kto niedawno minął
się w drzwiach Kenethem Branagh oraz kogoś, komu Alan Rickman wskazywał drogę
dzieli mnie łańcuch znajomości nieposiadający nawet sześciu ogniw. Możecie
stwierdzić, nie bez słuszności, że to nic wielkiego, bo odległość od tych panów
ani w sensie geograficznym ani semantycznym nie jest wcale taka duża. Wystarczy
polecieć do Londynu, odstać swoje pod teatrem, w którym grają i już można
doświadczyć kontaktu z kwiatem brytyjskiego kina i teatru. Niemniej to samo
można stwierdzić w wielu innych przypadkach, ponieważ coraz więcej miejsc przestaje
być dla nas niedostępnych. Żeby świat się zmniejszył, nie musimy jednak
wybierać się aż do Japonii czy Australii. Czasem wystarczy uzmysłowić sobie, że
„wszyscy się znają” na tym przysłowiowym naszym własnym podwórku. Pamiętam, że
zakładając konta na portalach społecznościowych, odkrywałam, jak wiele powiązań
ma moja sieć znajomych. W wielkie zdumienie wprawiało mnie to, że ludzie,
których w swoim życiu poznałam w najróżniejszych okolicznościach znają się,
choć dzielił ich nie tylko dystans geograficzny, ale również wiek,
wykształcenie, czy zainteresowania. Z pewnością Wy też doświadczyliście
sytuacji, gdy przedstawiając sobie dwie pozornie nieznajome osoby, okazywało się,
że wcale nie ma takiej potrzeby, bo oni już wcześniej poznali się na kursie
szydełkowania lub parzenia herbaty. Czasem nawet okazywało się, że ze sobą
spokrewnieni.
Wróćmy jednak do filmu, który stał się bezpośrednim
pretekstem do tych rozważań. Jego tytuł bezpośrednio nawiązuje do teorii
Milgrama oraz odnosi się do sześciu kroków, którymi filmowcy pokonali odległość
z Polski do Meksyku. Skąd właśnie taka trasa podróży? Miejsce docelowe zostało
wybrane poprzez losowanie, w którym wzięli udział przypadkowi ludzie w ciemno
wyciągający kulki z cyframi i literami, tworzącymi ostatecznie współrzędne. W
miejscu ich przecięcia, niewielkiej meksykańskiej mieścinie, jedną z pierwszych
napotkanych osób okazał się Marco Antonio. Mężczyzna w średnim wieku, zajmujący
się uprawą ziemi. Z kolei osobą, od której filmowcy rozpoczęli swoją wędrówkę
była Martyna z Warszawy, punkrockowa piosenkarka, wybrana również drogą
losowania spośród kilku innych potencjalnych bohaterów.
Projekt jednak nie zakładał wyłącznie znalezienia jak
najkrótszej sieci powiązań pomiędzy Martyną a Marco. Z każdym z bohaterów ekipa
filmowa spędziła dwa tygodnie, pragnąc dowiedzieć się jak najwięcej o ich życiu,
o tym, co ich cieszy, smuci, przeraża. Reżyser w wywiadach przyznawał, że
oczekiwał od nich naprawdę dużo. Nie tylko musieli poświęcić mu swój czas, ale
również zgodzić się na pogłębiony wywiad, wydobywający na wierzch ich sekrety i
lęki. Po ich twarzach i głosie możemy się domyśleć, że czasem było to dla nich
wyjątkowo trudne. Dzięki temu, jednak, że pozwolili zupełnie obcym ludziom
wtargnąć do swoich żyć, my mieliśmy szansę poznać ich historie.
Od Marty dowiedzieliśmy się jak ciężko być muzykiem alternatywnym w
Polsce. Ona skierowała ekipę filmową do Marka Millera, stolarza mieszkającego w
Londynie, który kiedyś bardzo wspierał scenę alternatywną w Polsce. Potem filmowcy
wybrali się do jego znajomej, Sylvii Kalicinski, terapeutki zamieszkałej w Los Angeles,
która opowiedziała swoją przejmującą historię rodzinną. Do Meksyku pojechali,
aby spotkać się z rzecznikiem prasowym kandydata na prezydenta regionu Mexico
City, który w wywiadach skupił się na specyfice swojej pracy. On z kolei
odesłał filmwców do lobbysty, który dzięki swojej pracy znał wielu ludzi, w tym
księdza z rejonu, w którym mieszkał Marco Antonio.
Specyfika tego dokumentu zakładała całkowicie losowy dobór
bohaterów. Było to bardzo ryzykowne, ponieważ filmowcy nie mieli pojęcia, gdzie i z kim będą rozmawiali w następnej
kolejności. Chociaż znajomi Dombrowskiego ostrzegali go, że może trafić na
nudne osoby, które nic ciekawego do produkcji nie wniosą, on tłumaczył, że każdy człowiek posiada własną historię do
opowiedzenia, a jako reżyser filmu dokumentalnego powinien znaleźć sposób na jej ciekawe zaprezentowanie.
Ryzykiem wpisanym w powstanie tego filmu było również to, że z tych
przypadkowych, indywidualnych historii nie uda się stworzyć spójnej opowieści,
a oparty o nie dokument nic nam nowego nie powie na temat relacji
społecznych.
Dombrowskiemu się jednak udało. Bo chociaż tematem
wyjściowym jego filmu były relacje międzyludzkie w wymiarze globalnym, to w
rozmowach z bohaterami skupił się przede wszystkim na relacjach, które łączą
ich z najbliższymi. W każdej historii wyraźnie zaznaczony został motyw rodziny. Dla niektórych
była ona powodem lęków i niepokoju, a nawet wręcz niedoścignionym marzeniem, a
dla innych powodem do dumy oraz sposobem na poczucie spełnienia w życiu. Każdy z
nich podkreślał jednak, jak ważne są dla niego relacje rodzinne. Reżyser
podsumował to w ten sposób: „Krótko mówiąc: potrzebujemy ludzi dookoła, żeby
przeżyć. Najgorsza chyba tortura to więzienie i cela, w której człowiek jest
zupełnie sam. Odkleja się wtedy od rzeczywistości, zapomina nawet, jak się
mówi. Potrzebujemy relacji z innymi, choć do końca nie wiemy, czym są.” Źródło.
„6 kroków” bardzo dobrze się ogląda. Film został ciekawie
zrealizowany również pod względem technicznym. Oświetlenie wspomagało historie,
które opowiadali bohaterowie dokumentu. Ciemniejsze, smutne zdjęcia uwypuklały
niemożność Marty do odnalezienia swojego miejsca, podczas gdy radosne, ciepłe
barwy towarzyszyły uśmiechowi Maćka. Dużą rolę odegrała również dobrze dobrana
muzyka oraz ciekawy, dynamizujący film montaż.
Dokumentowi Dombrowskiego można by zarzucić jedynie to, że
trochę zbyt dobrze układają się te historie pod założenia reżysera. Czy jednak
w każdym pozytywnym zakończeniu trzeba się od razu dopatrywać próby oszukania
widza? Film daje dużo dobrej energii, pozostawiając widza z uczuciem, że ludzie są dla
siebie nawzajem ważni, a świat nie jest wcale taki wielki i groźny, jak nam się
czasem wydaje.