środa, 27 lutego 2013

O tym, że nie da się uciec od komedii romantycznej robiąc komedię romantyczną



Film: Daję nam rok (I Give It a Year),2013, Wielka Brytania

Reż. Dan Mazer

Scen. Dan Mazer

Obsada: Rafe Spall, Rose Byrne, Anna Faris, Simon Baker, Stephen Merchant, Minnie Driver









Muzyka do słuchania podczas czytania:


Tytuł taki trochę zagmatwany, a więc trochę niepasujący do filmu, o którym mam zamiar napisać. Film jest bowiem dosyć prosty, choć próbuje takim nie być. Jak ten tytuł. Bo jak się ma zamiar napisać scenariusz komedii romantycznej, a naprawdę się tego robić nie chce, to nie wyjdzie nam z tego dobry film polityczny, a co najwyżej poprawna komedia romantyczna. I tak właśnie było w przypadku „Daję nam rok”. 
 

Fabułę filmu można streścić w ten sposób. Dwoje ładnych ludzi odmiennej płci poznało się i zakochało się w sobie. Były pierwsze randki, całowanie w miejscach publicznych i pewnie trochę więcej intymności w zaciszu domowym. A potem zaręczyny w Wenecji, ślub w Anglii oraz miesiąc poślubny w Maroko. Zanim ktoś zdąży krzyknąć „spoiler” albo „nuda”, szybko dodam, że to dopiero początek. Ten film zaczyna się tam, gdzie większość komedii romantycznych się kończy.

Ta komedia romantyczna zaczyna się w momencie, w którym inne się kończą

Dziwić nas to nie powinno, jako że autorem scenariusza i jednocześnie reżyserem „Daję nam rok” jest Dan Mazer, współtwórca filmów Ali G, Bruno oraz Dyktator. Jak sam opowiadał w artykule dla The Guardian chciał nakręcić komedię romantyczną, ale zupełnie inaczej. Jego zamiarem było opowiedzenie, o tym jak ludzie się rozchodzą. Według niego romans i komedia tak naprawdę nie pasują do siebie, ponieważ to porażka jest śmieszniejsza niż sukces. Odpowiedzieć się chce na to: „Wow Dan, to naprawdę mądra myśl. Może zaczniemy robić komedie romantyczne, w których para ludzi przez cały film nie może się zejść ze sobą, ciągle napotyka jakieś przygody, jest zabawnie, jest śmiesznie i dopiero na koniec następuje happy end? Nie, czekaj Dan, czy ktoś już wcześniej na to nie wpadł?”
Film pokazuje, że gołębie wcale nie są romantyczne. Każdy, kto mieszkał choć trochę w Krakowie z pewnością się z tym zgodzi.

No ale wracając do filmu. Rzeczywiście wszystko, co zazwyczaj w komediach romantycznych jest słodkie, urocze i seksowne, tutaj staje przyczyną problemów. Przekręcanie słów znanych piosenek jest irytujące. Boże Narodzenie frustrujące. Trójkąty niemożliwe pod względem logistycznym. A skórkowańce gołębie psują romantyzm wpadając na wentylatory. Nat (Rose Byrne) i Josh (Rafe Spall), czyli nasi nowożeńcy, wracają z miesiąca miodowego i zaczynają wspólne pożycie małżeńskie. Okazuje się jednak, że zupełnie się nie znają. A gdy się lepiej poznają, zaczynają sobie uzmysławiać, że do siebie nie pasują. Na horyzoncie pojawiają się przystojny właściciel firmy produkującej rozpuszczalniki (Simon Baker vel „Mentalista”, aktor australijski grający Amerykanina w brytyjskim filmie) oraz była dziewczyna (Anna Faris) i dodatkowo komplikują sytuację. Widać bowiem, jak na dłoni, że w obrębie tej czwórki powinna nastąpić roszada zmieniająca nieco dobór par. Nat i Josh nie zamierzają jednak tak łatwo się poddać i po dziewięciu miesiącach związku idą do terapeutki. Ta postać akurat jest przedstawiona w taki sam sposób, jak w każdej innej komedii, romantycznej czy nie. Bardziej rozchwiana emocjonalnie od swoich pacjentów.

Mała zamiana miejsc i wszyscy będą szczęśliwi

Prawdę mówiąc starania Mazera zrobienia komedii romantycznej po swojemu zupełnie nie dotyczyły postaci, które powtarzają te same, bardzo dobrze nam znane wzorce zachowań. Mamy tutaj głupkowatego przyjaciela Josha, który myśli, że jest zabawny, a tak naprawdę jest obleśnym dziwakiem. Swoją drogą poza tym, że jest on świadkiem na ślubie nie widać, aby pomiędzy tymi facetami istniała jakakolwiek więź. Tym bardziej ta postać sprawia wrażenie dodanej na doczepkę, aby wypowiedziała kilka sprośnych dowcipów i nie wtrącała się do głównego wątku. Oprócz niego mamy w filmie siostrę bohaterki (Minnie Driver), która nie przebiera w słowach i można ją określić jednym słowem – sukowata. Tu się nie przyczepię, ponieważ Minnie Driver fajnie wypadła w tej roli.

Tych dwóch panów łączy podobno wielka przyjaźń. Dlaczego zatem jeden patrzy na drugiego z bezgłośnym "Skąd ty się tu wziąłeś?"

Ostatecznie dla mnie jest to nadal komedia romantyczna, poprawna, acz niezachwycająca. Poruszająca się w ramach tych samym schematów, które jedynie z pozoru wyglądają jak coś świeżego i innego. Jeśli ktoś zamierza się wybrać ze swoją drugą połówką i rzeczywiście obejrzeć film, to będzie się dobrze bawił, bo bywa on naprawdę zabawny. Jeśli film ma być pretekstem, aby usiąść w ostatnim rzędzie i w sumie wcale go nie oglądać, to też dobrze, bo nie straci się najlepszej produkcji roku.

Film można też zobaczyć dla tego pana, który będąc Australijczykiem, udaje Amerykanina w brytyjskiej produkcji
A na koniec myśl, która owładnęła mną podczas powrotu z kina. Tęsknię za Hugh Grantem. Brytyjska komedia romantyczna straciła swój najlepszy skarb. Znaczy się nie wysłałam aktora w niebyt i nie wątpię, że jeszcze w niejednym filmie go zobaczymy. Na pewno jednak nie w takiej roli, za którą go uwielbiamy. Beztroski, trochę niezdarny, ale strasznie uroczy przystojniak o niebieskich oczach przepadł i jak na razie nie ma dla niego następcy. Nicholas Hoult? „Wiecznie żywy” jeszcze przede mną, ale nie sądzę, aby to był ten typ bohatera. Któż więc przejmie schedę po Hugh?

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz