poniedziałek, 1 lipca 2013

Nie zapomnisz mnie…, bo ja ci nie dam zapomnieć

Utrata pamięci stanowi bardzo wdzięczny temat na film, ponieważ pozwala na zbudowanie ciekawej historii opartej na procesie odzyskiwania zatartych wspomnień oraz docierania do prawdy o samym sobie, która nie zawsze spełnia oczekiwania bohaterów. Równie chętnie wykorzystuje się ten motyw w filmach kryminalnych, co w romantycznych komediach oraz melodramatach. W pierwszym przypadku kluczem jest tajemnicza przeszłość bohatera, niewyjaśnione przyczyny utraty pamięci oraz niebezpieczne konsekwencje prób dotarcia do prawdy. Filmy romantyczne natomiast opowiadają o tragedii, jaką jest utrata wspomnień dzielonych z najbliższą osobą, walce o ich przywrócenie oraz budowaniu wspólnego życia nawet wtedy, gdy ta walka kończy się porażką.



Wpis dotyczył będzie tej drugiej kategorii ekranowego zmagania się z utraconą przeszłością. Do jego napisania zainspirowało mnie ponowne obejrzenie „Zakochanego bez pamięci” (Eternal Sunshine of the Spotless Mind) w ramach wyczekiwania na nowy film Michela Gondry’ego „Dziewczyna z lilią”. Pamiętam, że kiedyś zrobił na mnie bardzo duże wrażenie, zarówno scenariuszem i zdjęciami, jak również grą dwójki aktorów, którzy wystąpili w rolach dalekich od swojego zwyczajowego repertuaru. Pozytywnie zaskoczona byłam zwłaszcza Jimem Carreyem, któremu udało się nieco poskromić swoje sceniczne ADHD i stworzyć świetną postać smutnego, zawiedzionego życiem everymana (podobnie jak w Truman Show, choć i tak zawsze będzie mi się kojarzył z Psim Detektywem, filmem, którego za wczesnego młodu byłam wielką fanką, heh). Powtórny seans utwierdził mnie w przekonaniu, jak dobry jest to film i jak ciekawe spojrzenie na miłość prezentuje. Skłonił mnie też do rozmyślania o różnych sposobach przedstawiania w filmach i serialach tematu utraty wspomnień związanych z ukochaną osobą.

Podczas pisania przypomniała mi się ta piosenką i teraz cały czas mam ją w głowie:


Prezentują one różne podejście do przyczyn utraty pamięci, które mogą być mniej lub bardziej naturalne (czasami paranormalne). Same zatarcie wspomnień może być całkowite lub częściowe, trwałe lub czasowe oraz pożądane lub niepożądane. Posiadają jednak jeden wspólny motyw – osoba zapominająca traci wspomnienia związane z kimś, kogo kochała i ta zapomniana osoba przyjmuje zazwyczaj rolę przewodnika, starającego się przeprowadzić ją od jednego dobrego wspomnienia do drugiego, aż do źródła, w którym znajdują się utracone uczucia. Staje się stróżem pamięci, posiadającym właściwy klucz do miejsca, w którym zmagazynowane zostały wspólnie spędzone chwile, dzielone wcześniej marzenia. Filmowe i telewizyjne przedstawienia utraty pamięci łączy również tendencja do zadawania tych samych pytań: czy wraz ze wspomnieniami wymazywane są uczucia?, czy naprawdę można zapomnieć o tym, że się kogoś kochało?, czy nawet bez wspomnień zakochamy się w tej samej osobie?, czy pomimo utraty pamięci sami wciąż będziemy tymi samymi ludźmi?


W „Zakochanym bez pamięci” bohaterowie świadomie decydują się na wymazanie wspomnień związanych ze sobą nawzajem. Dzięki wynalazkowi dr Mierzwiaka (Tom Wilkinson) możliwe staje się bowiem pozbycie całej przeszłości związanej z konkretnym, nieudanym związkiem. To takie przeniesienie na wyższy poziom rytuału wyrzucania wszystkich pamiątek, przywołujących myśli związane z osobą, która nas zraniła. Zamiast rozpalania ogniska i palenia w nim zdjęć, listów i maskotek, pozwalamy komuś, aby pogrzebał nam w mózg i załatwił sprawę raz na zawsze. Zabieg polegający na wyrzuceniu z naszej pamięci wszystkich „śmieci” odbywa się podczas jednej nocy, po której budzimy się z czystym kontem. Bez żalu, rozgoryczenia i smutku, gotowi od razu rozpocząć nowe życie. Tak to przynajmniej wygląda w teorii. Praktyka bowiem pokazuje, że nawet bez wspomnień wracać będziemy do tych, którzy nas zranili, zawiedli, czy po prostu znudzili. Podążać będziemy tym samym tropem, który już raz zaprowadził nas w ślepy zaułek. Czy oznacza to, że nasz mózg jest tak skomplikowaną maszyną, z której nie da się wyrzucić wszystkich wspomnień i cień ich pozostaje w jego zakamarkach na zawsze? Czy po prostu nie da się wykasować uczuć, kierujących nas ku tym samym ludziom i tym samym miejscom? Losy Joela (Jim Carrey) i Clementine (Kate Winslet) pokazują, że nigdy do końca nie uda nam się uciec przed przeszłością. Nawet zabieg wymazywania pamięci nie wyciszy głosu w naszej głowie, który szepcze „tym razem będzie inaczej”. To on każe Joelowi, który podczas zabiegu staje się świadomy, rozpocząć walkę o wspomnienia. Nie wszystkie są przecież złe, nie wszystkie warte zapomnienia, a gdzieś pośród nimi znajduje się jeszcze sporo uczucia wobec Clementine. Przynajmniej tej, która znajduje się w jego głowie. Razem z nią podejmuje ucieczkę szukając takiego wspomnienia, które zapewni im bezpieczeństwo. I chociaż zabieg kończy się powodzeniem, i chociaż oboje wyrzucili się wzajemnie z pamięci, to nie potrafią żyć z dala od siebie. Czy tym razem im się uda?


Z innym problemem borykają się Paige (Rachel McAdams) i Leo (Channing Tatum), bohaterowie filmu „I że cię nie opuszczę” (The Vow). Są młodym, kochającym się do szaleństwa małżeństwem, snującym mnóstwo wspólnych planów na przyszłość. Jednak w wyniku wypadku samochodowego Page traci wszystkie wspomnienia związane z Leo. Jej amnezja cofa jej pamięć do czasów przed poznaniem przyszłego męża, gdy była zupełnie inną osobą. Nie tylko inaczej się ubierała, malowała i czesała włosy, ale również miała całkowicie inne cele i pragnienia. A przede wszystkim słuchała swojej matki, która po wypadku zajmuje miejsce Leo, stając się najbardziej znaną i bliską jej osobą. Zapomina o tym, że kiedyś zrezygnowała z tego życia, które ona jej wybrała, po całkowitej przebudowie swojej tożsamości zakochała się w Leo. Ta nowa-stara Paige po amnezji nie może zrozumieć ani tej kobiety, która porzuciła wygodne życie na rzecz artystycznej realizacji, ani uczucia, którym darzy całkowicie obcego jej mężczyznę. Leo stara się przypomnieć Paige wszystkie najważniejsze chwile, które razem spędzili, najlepsze wydarzenia z ich wspólnego życia. Nie jest jednak w stanie nauczyć Paige tego, jak z powrotem stać się osobą, którą kiedyś była. Tę drogę musi przejść sama, w swoim własnym tempie. A jedyne, co on może zrobić, to rozkochać swoją żonę raz jeszcze. Ta trochę nieprawdopodobna historia oparta została na książce napisanej przez prawdziwego Leo, czyli Krickitta Carpentera. Chociaż film nie wzorował się dokładnie na autentycznej historii, pomijając przede wszystkim wątek głębokiej religijności pary, którą do walki o małżeństwo skłaniała przysięga złożona przed Bogiem, to jednak zawiera wiele prawdy.


Walka o wspomnienia nie musi się jednak skończyć przegraną… szczególnie jeśli do boju staje Rory Williams (Arthur Darvill). Chłopak, który umierał i wracał do żywych wielokrotnie, a wszystko po to, aby chronić Amy Pond (Karen Gillan). Przyznam szczerze, jeśli ktoś by mnie zapytał o najlepszego fikcyjnego chłopaka, to byłyby Rory. Wiecznie niedoceniany, zawsze w cieniu Doctora, niezmiennie strofowany, a nawet obrażany, a i tak pozostaje oddany i gotowy do każdego poświęcenia. Gdy zostaje zabity po raz pierwszy, osłaniając swoim ciałem Doctora przez strzałem Siluriana, zostaje pochłonięty przez szczelinę w czasie i przestrzeni. Tym samym zostaje całkowicie wymazany z pamięci Amy. Pomimo jej starań, dziewczyna nie jest w stanie powstrzymać uciekających wspomnień. Rory pojawia się jednak ponownie jako Rzymianin z 102 r. n.e., ale ona go już nie pamięta. Poza tym okazuje się, że jest on tylko plastikowym Autonem stworzonym ze wspomnień Amy i zaprogramowanym, aby ją zabić. Nie będę dalej opowiadać, ponieważ ci, co oglądali dobrze wiedzą, co się wydarzy, ci, którzy wciąż są przed obejrzeniem tego odcinka, przeklną mnie siarczyście, a ci, którzy nie są fanami Doctora Who i tak raczej stracili już zainteresowanie tematem. Powiem tylko, że w tym przypadku bardzo długie oczekiwanie i poświęcenie przynoszą oczekiwane rezultaty, a Rory na powrót staje się prawdziwym chłopcem. Wiadomo też, którego z Pondów darzę większą sympatią.


No dobrze, ale jeśli nie jest się Rorym Williamsem i nie podróżuje się z Władcą Czasu, to trzeba improwizować. Walczyć o wspomnienia ukochanej musi również mniej szlachetny Henry Roth (Adam Sandler), rasowy playboy i bawidamek (oj, nie mogłam się oprzeć). Nie szukając miłości, a wręcz unikając jej jak ognia, Henry całkowicie niespodziewanie dla siebie zakochuje się i pierwszy raz nabiera ochotę na dłuższy związek z jedną kobietą. Okazuje się jak na złość, że wybranka jego serca, Lucy Whitmore (Drew Barrymore) jest wprost idealną kobietą na przelotny romans, lecz ciężkim materiałem na dłuższą znajomość. W wyniku wypadku jej mózg doznał uszkodzenia i od tego czasu cierpi na dziwny syndrom utraty pamięci krótkotrwałej, nie potrafiąc zapamiętać kolejnych dni. Za każdym razem, gdy kładzie się spać, zapomina wszystko, co wydarzyło się danego dnia. Henry jednak nie poddaje się i codziennie przypomina Lucy o tym, że jest w nim zakochana. Stąd też tytuł filmu „50 pierwszych randek”, który jest dosyć przewrotną komedią romantyczną, z fajnym potencjałem. Szkoda tylko, że twórcy nie zdecydowali się nieco bardziej wyjść poza schemat oraz odpuścić sobie wielu niezręcznych żartów, psujących przyjemność z oglądania ciekawej historii. Sam pomysł przeżywania wszystkiego po raz pierwszy wydaje się nawet kuszący, pod warunkiem, że wszystko będzie się odbywało w filmowych warunkach, w których niezręczność jest urocza, pierwsze pocałunki słodkie, a pierwszy seks namiętny.


Każdego dnia przypominać o sobie musi również Noah Calhoun (James Garner, Ryan Gosling), który wspomagając się pamiętnikiem opowiada cierpiącej na Alzheimera żonie, Allie (Gena Rowlands, Rachel McAdams), najszczęśliwsze spędzone wspólnie chwile. Wybuchowa para, aby być ze sobą przezwyciężyła wiele przeszkód, a teraz musi pokonać kolejną – chorobę zjadającą po kolei wszystkie wspomnienia i zmieniającą dorosłą osobę w bezbronne dziecko. Uberromantyczny „Pamiętnik” (The Notebook) jest filmem opartym na kliszach i czasami mocno przesłodzonym, ale ja kupuję tę lukrowaną czekoladkę, udekorowaną kolorową posypką. Tak jak wszystkie filmy oparte na prozie Nicholasa Sparksa, tak również ten opiera się na powielanym do znudzenia schemacie, ale dla mnie broni się sympatycznymi postaciami, zagranymi przez aktorów, którzy chemię ekranu podgrzewali również poza nim. Co widać. I chociaż wiem, że starość tak w rzeczywistości nie wygląda, to podoba mi się ta jej romantyczna wersja.


Mniej słodko wizja zżeranych przez Alzheimera wspomnień rysuje się w filmie „Daleko od niej” (Away from her). Czterdzieści cztery lata małżeństwa z Grantem (Gordon Pinsent) zaczynają powoli uciekać z pamięci Fiony (Julie Christie), której z trudnością przychodzi przypominanie sobie nazw domowych sprzętów. Gdy pewnego dnia gubi się podczas przebieżki na nartach (akcja rozgrywa się w Kanadzie, oni tam mają dziwne zwyczaje) i nie może znaleźć drogi do domu, w pełni uświadamia sobie, że jest chora. To ona podejmuje decyzję o przeniesieniu się do domu starców, podczas gdy Grant próbuje wciąż odwlekać to, co nieuniknione. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że sam nie będzie w stanie zająć się żoną. Po raz pierwszy od czterdziestu cztery lat będą musieli rozstać się na cały miesiąc, ponieważ polityka ośrodka taki okres wyznacza za zadomowienie się nowego pacjenta. W tym czasie Grant wykonuje codzienne czynności, oczekując dnia, gdy z kwiatami będzie mógł wreszcie odwiedzić Fionę. Dowiaduje się, że w pierwszym momencie może go nie poznać, że będzie zagubiona i zakłopotana. W rzeczywistości Fiona w ogóle nie kojarzy jego twarzy, traktując go jako całkowicie obcego człowieka. Całą swoją uwagę i uczucia kieruje natomiast w stronę Aubreya (Michael Murphy), przykutego do wózka pensjonariusza ośrodka. Grant nie może zrozumieć, dlaczego stan jego żony tak bardzo się pogorszył i w jaki sposób z taką łatwością mogła o nim zapomnieć, a co gorsza zakochać się w innym mężczyźnie. Niedowierzanie każe mu zastanawiać się nawet, czy zachowanie żony nie jest karą za grzechy, które popełnił w młodości z jedną ze swoich studentek. Z czasem zaczyna jednak rozumieć, że ten dziwny związek z Aubreyem utrzymuje Fionę w stosunkowo dobrym stanie, pozwalając jej być szczęśliwą. Wbrew smutkowi i rozgoryczeniu codziennie przychodzi, aby z nią być, pomimo tego, że ona i tak już zawsze będzie daleko od niego, w swoim własnym świecie. Powoli zdaje sobie sprawę z tego, że przywrócenie wspomnień jest niemożliwe, co jednak nie zaprzecza temu, że ta kobieta z potarganymi włosami, w nieswoim swetrze, wciąż jest jego żoną.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz