Są filmy, które pozostawiają w nas trwały ślad, zmieniają
nasz sposób myślenia, pokazują zupełnie inną perspektywę patrzenia na świat. Są
filmy, które zachwycają efektami specjalnymi, zdjęciami bądź kostiumami. Są
filmy, które przez dwie godziny igrają naszymi emocjami, trzymając nas na
krawędzi fotela z zaciśniętymi pięściami i napiętymi mięśniami. I w końcu są
filmy, których zadaniem jest wprawić nas w dobry nastrój, pokazać, że warto
walczyć o swoje marzenia, każdy problem można pozytywnie rozwiązać, a wszyscy
ludzie są z natury dobrzy. Porządnie napisane, wyreżyserowane i zagrane. Takie,
które sprawiają, że robi się człowiekowi trochę cieplej, radośniej i milej,
zarówno na ciele, jak i na duszy. Jednym z nich jest „Ratując Pana Banksa”, film
opowiadający o mężczyźnie, który uparcie dąży do spełnienia obietnicy złożonej
swoim córkom oraz kobiecie, która zrobi wszystko, aby obronić swoją rodzinę.
Żeby jednak nie przesłodzić od razu zaznaczę, że wspomniany
mężczyzna to Walt Disney (Tom Hanks), jeden z najsłynniejszych przedsiębiorców
w branży filmowej, który nigdy nie zbudowałby swojej potęgi, gdyby podejmując
biznesowe decyzje kierował się jedynie sentymentem. Kobietą jest natomiast P.L.
Travers, autorka książek o Mary Poppins, do których to prawa stara się wykupić
Disney. Kobieta o tyle oddana swoim dziełom i występującym w nich postaciach,
co w rzeczywistym świecie chłodna, niesympatyczna i nieustępliwa. Historia
powstawania musicalu „Mary Poppins”, będąca walką pomiędzy przywiązaną do
oryginału autorką oraz próbującym ją przekonać do swojej wizji producentem, to
jednak tylko tło dla prawdziwego wątku, którym jest znalezienie odpowiedzi na
pytanie, kogo tak naprawdę ratuje latająca na parasolce guwernantka.
Film rozgrywa się równocześnie na dwóch płaszczyznach. W
pierwszej zmuszona problemami finansowymi P.L. Travers, zgadza się wreszcie
umożliwić Disneyowi ekranizację swojej powieści. Wsiadając do samolotu lecącego
z Londynu do Los Angeles wciąż jednak nie jest przekonana o tym, czy podejmuje
słuszną decyzję. Bliższym prawdy byłoby wręcz stwierdzenie, że pisarka tylko czeka
na najbłahszą okazję, aby umowę z amerykańskim producentem zerwać. Z racji
tego, że to ona rozdaje karty w tej rozgrywce, zostawia go w zawieszeniu, nie
podpisując zgody na ekranizację. Prace nad musicalem ruszają, a Travers czynnie
w nich uczestniczy, stawiając kuriozalne żądania i wystawiając cierpliwość
Disneya na prawdziwą próbą. Fakt, że zgadza się on na to, aby w filmie nie
pojawiał się kolor czerwony, dobitnie świadczy o tym, jak bardzo zależy mu na
produkcji. Podczas tych przepychanek z reżyserem i scenarzystami twórczynię
postaci Mary Poppins poznajemy jako kobietę nieustępliwą, która zrobi wszystko,
aby postawić na swoim. Czasami wręcz może nam się wydawać, że kieruje się zwykłymi
kaprysami i oślim uporem, przeciwstawiając się niektórym decyzjom wyłącznie po
to, aby pokazać, że to ona tutaj rządzi.
Nasze postrzeganie zmienia jednak druga płaszczyzna filmu.
To z niej dowiadujemy się, skąd wynika tak silne przywiązanie autorki do
postaci przedstawionych w książce, jej paskudny charakter oraz brak zaufania
wobec innych. Wyjaśnia nam to historia dziewczynki, która wzrasta w
przekonaniu, że jej ojciec jest najwspanialszym człowiekiem na świecie. Razem
dzielą świat zbudowany na filarach niesamowitej wyobraźni, zachłannie broniąc
jego granic przed tymi, którzy nie potrafią zawiesić swojej niewiary i dać się
porwać iluzji. Niestety dorastanie ma to do siebie, że pozwala zobaczyć to, co
dla oczu dziecka było wcześniej niedostępne. Dziewczynka będzie musiała uporać
się z prawdziwym obrazem swojego ojca, którego niezdolność do odnalezienia się
w świecie rzeczywistym skłania do szukania rozwiązania w butelce whiskey. Otrzyma
przyśpieszoną lekcję dorastania, w której wiedzą będzie to, że nie wszystkich
obietnic można dotrzymać.
Pragnąc pokazać nam, w jaki sposób przeszłość wpływa na
motywacje autorki, film swobodnie przeskakuje z jednej płaszczyzny do drugiej.
Czasami jest w tym nieco zbyt nonszalancki, ignorując emocje widzów, które potrafi
przegnać z jednego bieguna na drugi w sekwencji dosłownie dwóch scen. Tak być nie
powinno i to uważam za największą wadę produkcji. Nie pozwalając śmiechowi
wybrzmieć do końca, film próbuje wycisnąć z oczu widzów łzy smutku. Nie dając
im przy tym chwili wytchnienia, wprowadza w konsternację i wywołuje uczucie
bycia oszukanym.
Ponadto nie ze wszystkimi emocjami film radzi sobie równie
dobrze. Osobiście uważam, że jest najlepszy wtedy, gdy w prostolinijny sposób
stara się bawić widza, czerpiąc pełnymi garściami z komediowych talentów obsady.
Emma Thompson jest w swojej roli fenomenalna, ponieważ jak nikt umie bawić się
swoją „brytyjskością”, która sprawia, że nawet w momentach, gdy staje się
najbardziej irytującą osobą na świecie, widz sympatyzuje z nią i darzy coraz
większą sympatią, wraz z każdą wredną uwagą wypowiedzianą w kierunku innych
osób. Zachowuje się w ten właśnie sposób, w jaki zołzowatą starą pannę/Brytyjkę
skłonni jesteśmy sobie wyobrazić. Tym
samym nigdy nie staje się karykaturą wykreowanej przez siebie postaci. Tom
Hanks jako Walt Disney dobrze jej partneruje, umiejętnie przedstawiając dwie
skrajne cechy charakteryzujące twórcę Myszki Miki – wizjonerstwo w dążeniu do
realizacji dziecięcych marzeń oraz biznesowe zacięcie, które pozwoliło mu stać
się jednym największych przedsiębiorców przemysłu rozrywkowego. Chociaż gra
Hanksa była nieco zbyt widowiskowa i nie do końca widziałam w niej pierwowzór,
to aktor dobrze sprawdził się w roli narzuconej mu przez scenariusz – stanowił
godnego przeciwnika dla Thompson oraz jej Travers. Komediową część obsady
uzupełniają scenarzyści, którym przychodzi niezwykle trudne zadanie pogodzenia
wizji autorki i producenta, czyli uroczy Jason Schwartzman i sceptyczny B.J.
Novak jako bracia Shermanowie oraz kierujący nimi Bradley Whitford jako Don
DaGradi. Te trzy postacie sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z disneyowskich
filmów animowanych. Każdy z nich ucieleśniał zespół określonych cech i reprezentował
pewien typ postaci. To samo tyczy się kierowcy Ralpha (Paul Giamatti),
pełniącego rolę „przewodnika” chłodnej i zachowawczej Travers w świecie, gdzie
wszyscy mówią sobie po imieniu i wylewnie okazują sobie uczucia. Dzięki tym
postaciom film bawił i wzruszał, dostarczając kilku naprawdę wybitnych scen,
które zostają w pamięci na długo. Ich wykonanie piosenki „Let’s go fly a kite”
towarzyszyło mi przez kilka kolejnych dni po obejrzeniu filmu.
Wspomniałam jednak, że film nie ze wszystkimi emocjami poradził sobie w równie dobrze. Krótko to ujmując,
lepsza z niego komedia niż dramat. A że akcenty gatunkowe zbiegły się z
podziałem fabuły na dwie płaszczyzny, łatwo było odnieść wrażenie oglądania
dwóch różnych filmów. Za tę bardziej dramatyczną, czyli nawiązującą do
przeszłości część odpowiadał inny zespół aktorów, który nie sprawdził się tak
dobrze, jak ten komediowy. Choć może trudno tu mówić o zespole, skoro cały
historia skupiona jest wokół jednej postaci – Traversa Goffa, w którego rolę
wcielił się Colin Farrell. Przyznam szczerze, że jest to jeden z tych aktorów,
z którymi mam duży problem. Irytują mnie, nie lubię na nich patrzeć, a
jednocześnie zdarza im się dobrze grać, a do tego występują w filmach, które lubię.
Oprócz Farrella do tej kategorii należą chociażby John Cusack, czy
Saoirse Ronan. Wspominam o tym dlatego, że nigdy nie wiem, czy to sama obecność
Farrella mnie denerwuje i przeszkadza, czy też jego gra. W „Ratując Pana Banksa”
wydał mi się po prostu płaski i mało wiarygodny. Tym samym nie mogłam wczuć się
w tę część tej historii, przynajmniej nie tak bardzo, jak chcieliby tego
twórcy, atakujący widzów przedramatyzowanymi scenami.
Podsumowując „Ratując Pana Banksa” to nie jest film wybitny,
ale też nie jest to film zły. Jak wspomniałam we wstępie, to dobra propozycja
na zimowy wieczór, gdy ma się ochotę iść do kina i po prostu dobrze się bawić.
Historia przedstawiona na ekranie będzie bowiem na tyle ciekawa i dobrze przedstawiona, abyśmy nie
skupiali się na jej wadach, lecz zaangażowali w proces powstawania jednego
z najlepszych filmowych musicali.
PS. To jest jedna z zaległych recenzji, które piszę i nie
mogę skończyć (z tą akurat się udało, uff). W komputerze mam jeszcze dwie, a także inny
rozpoczęty tekst. Tak zawsze dzieje się, gdy moją głowę zajmuje tysiąc myśli.
Wtedy pisanie dla przyjemności przychodzi mi z wielkim trudem (taki paradoks). Pisanie w pracy
też czasem męczy, ale o tym cicho sza.