wtorek, 28 stycznia 2014

"Ratując pana Banksa": film o spełnianiu obietnic

Są filmy, które pozostawiają w nas trwały ślad, zmieniają nasz sposób myślenia, pokazują zupełnie inną perspektywę patrzenia na świat. Są filmy, które zachwycają efektami specjalnymi, zdjęciami bądź kostiumami. Są filmy, które przez dwie godziny igrają naszymi emocjami, trzymając nas na krawędzi fotela z zaciśniętymi pięściami i napiętymi mięśniami. I w końcu są filmy, których zadaniem jest wprawić nas w dobry nastrój, pokazać, że warto walczyć o swoje marzenia, każdy problem można pozytywnie rozwiązać, a wszyscy ludzie są z natury dobrzy. Porządnie napisane, wyreżyserowane i zagrane. Takie, które sprawiają, że robi się człowiekowi trochę cieplej, radośniej i milej, zarówno na ciele, jak i na duszy. Jednym z nich jest „Ratując Pana Banksa”, film opowiadający o mężczyźnie, który uparcie dąży do spełnienia obietnicy złożonej swoim córkom oraz kobiecie, która zrobi wszystko, aby obronić swoją rodzinę.




Żeby jednak nie przesłodzić od razu zaznaczę, że wspomniany mężczyzna to Walt Disney (Tom Hanks), jeden z najsłynniejszych przedsiębiorców w branży filmowej, który nigdy nie zbudowałby swojej potęgi, gdyby podejmując biznesowe decyzje kierował się jedynie sentymentem. Kobietą jest natomiast P.L. Travers, autorka książek o Mary Poppins, do których to prawa stara się wykupić Disney. Kobieta o tyle oddana swoim dziełom i występującym w nich postaciach, co w rzeczywistym świecie chłodna, niesympatyczna i nieustępliwa. Historia powstawania musicalu „Mary Poppins”, będąca walką pomiędzy przywiązaną do oryginału autorką oraz próbującym ją przekonać do swojej wizji producentem, to jednak tylko tło dla prawdziwego wątku, którym jest znalezienie odpowiedzi na pytanie, kogo tak naprawdę ratuje latająca na parasolce guwernantka.


Film rozgrywa się równocześnie na dwóch płaszczyznach. W pierwszej zmuszona problemami finansowymi P.L. Travers, zgadza się wreszcie umożliwić Disneyowi ekranizację swojej powieści. Wsiadając do samolotu lecącego z Londynu do Los Angeles wciąż jednak nie jest przekonana o tym, czy podejmuje słuszną decyzję. Bliższym prawdy byłoby wręcz stwierdzenie, że pisarka tylko czeka na najbłahszą okazję, aby umowę z amerykańskim producentem zerwać. Z racji tego, że to ona rozdaje karty w tej rozgrywce, zostawia go w zawieszeniu, nie podpisując zgody na ekranizację. Prace nad musicalem ruszają, a Travers czynnie w nich uczestniczy, stawiając kuriozalne żądania i wystawiając cierpliwość Disneya na prawdziwą próbą. Fakt, że zgadza się on na to, aby w filmie nie pojawiał się kolor czerwony, dobitnie świadczy o tym, jak bardzo zależy mu na produkcji. Podczas tych przepychanek z reżyserem i scenarzystami twórczynię postaci Mary Poppins poznajemy jako kobietę nieustępliwą, która zrobi wszystko, aby postawić na swoim. Czasami wręcz może nam się wydawać, że kieruje się zwykłymi kaprysami i oślim uporem, przeciwstawiając się niektórym decyzjom wyłącznie po to, aby pokazać, że to ona tutaj rządzi.


Nasze postrzeganie zmienia jednak druga płaszczyzna filmu. To z niej dowiadujemy się, skąd wynika tak silne przywiązanie autorki do postaci przedstawionych w książce, jej paskudny charakter oraz brak zaufania wobec innych. Wyjaśnia nam to historia dziewczynki, która wzrasta w przekonaniu, że jej ojciec jest najwspanialszym człowiekiem na świecie. Razem dzielą świat zbudowany na filarach niesamowitej wyobraźni, zachłannie broniąc jego granic przed tymi, którzy nie potrafią zawiesić swojej niewiary i dać się porwać iluzji. Niestety dorastanie ma to do siebie, że pozwala zobaczyć to, co dla oczu dziecka było wcześniej niedostępne. Dziewczynka będzie musiała uporać się z prawdziwym obrazem swojego ojca, którego niezdolność do odnalezienia się w świecie rzeczywistym skłania do szukania rozwiązania w butelce whiskey. Otrzyma przyśpieszoną lekcję dorastania, w której wiedzą będzie to, że nie wszystkich obietnic można dotrzymać.


Pragnąc pokazać nam, w jaki sposób przeszłość wpływa na motywacje autorki, film swobodnie przeskakuje z jednej płaszczyzny do drugiej. Czasami jest w tym nieco zbyt nonszalancki, ignorując emocje widzów, które potrafi przegnać z jednego bieguna na drugi w sekwencji dosłownie dwóch scen. Tak być nie powinno i to uważam za największą wadę produkcji. Nie pozwalając śmiechowi wybrzmieć do końca, film próbuje wycisnąć z oczu widzów łzy smutku. Nie dając im przy tym chwili wytchnienia, wprowadza w konsternację i wywołuje uczucie bycia oszukanym.


Ponadto nie ze wszystkimi emocjami film radzi sobie równie dobrze. Osobiście uważam, że jest najlepszy wtedy, gdy w prostolinijny sposób stara się bawić widza, czerpiąc pełnymi garściami z komediowych talentów obsady. Emma Thompson jest w swojej roli fenomenalna, ponieważ jak nikt umie bawić się swoją „brytyjskością”, która sprawia, że nawet w momentach, gdy staje się najbardziej irytującą osobą na świecie, widz sympatyzuje z nią i darzy coraz większą sympatią, wraz z każdą wredną uwagą wypowiedzianą w kierunku innych osób. Zachowuje się w ten właśnie sposób, w jaki zołzowatą starą pannę/Brytyjkę skłonni jesteśmy sobie  wyobrazić. Tym samym nigdy nie staje się karykaturą wykreowanej przez siebie postaci. Tom Hanks jako Walt Disney dobrze jej partneruje, umiejętnie przedstawiając dwie skrajne cechy charakteryzujące twórcę Myszki Miki – wizjonerstwo w dążeniu do realizacji dziecięcych marzeń oraz biznesowe zacięcie, które pozwoliło mu stać się jednym największych przedsiębiorców przemysłu rozrywkowego. Chociaż gra Hanksa była nieco zbyt widowiskowa i nie do końca widziałam w niej pierwowzór, to aktor dobrze sprawdził się w roli narzuconej mu przez scenariusz – stanowił godnego przeciwnika dla Thompson oraz jej Travers. Komediową część obsady uzupełniają scenarzyści, którym przychodzi niezwykle trudne zadanie pogodzenia wizji autorki i producenta, czyli uroczy Jason Schwartzman i sceptyczny B.J. Novak jako bracia Shermanowie oraz kierujący nimi Bradley Whitford jako Don DaGradi. Te trzy postacie sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z disneyowskich filmów animowanych. Każdy z nich ucieleśniał zespół określonych cech i reprezentował pewien typ postaci. To samo tyczy się kierowcy Ralpha (Paul Giamatti), pełniącego rolę „przewodnika” chłodnej i zachowawczej Travers w świecie, gdzie wszyscy mówią sobie po imieniu i wylewnie okazują sobie uczucia. Dzięki tym postaciom film bawił i wzruszał, dostarczając kilku naprawdę wybitnych scen, które zostają w pamięci na długo. Ich wykonanie piosenki „Let’s go fly a kite” towarzyszyło mi przez kilka kolejnych dni po obejrzeniu filmu.


Wspomniałam jednak, że film nie ze wszystkimi emocjami  poradził sobie w równie dobrze. Krótko to ujmując, lepsza z niego komedia niż dramat. A że akcenty gatunkowe zbiegły się z podziałem fabuły na dwie płaszczyzny, łatwo było odnieść wrażenie oglądania dwóch różnych filmów. Za tę bardziej dramatyczną, czyli nawiązującą do przeszłości część odpowiadał inny zespół aktorów, który nie sprawdził się tak dobrze, jak ten komediowy. Choć może trudno tu mówić o zespole, skoro cały historia skupiona jest wokół jednej postaci – Traversa Goffa, w którego rolę wcielił się Colin Farrell. Przyznam szczerze, że jest to jeden z tych aktorów, z którymi mam duży problem. Irytują mnie, nie lubię na nich patrzeć, a jednocześnie zdarza im się dobrze grać, a do tego występują w filmach, które lubię. Oprócz Farrella do tej kategorii należą chociażby John Cusack, czy Saoirse Ronan. Wspominam o tym dlatego, że nigdy nie wiem, czy to sama obecność Farrella mnie denerwuje i przeszkadza, czy też jego gra. W „Ratując Pana Banksa” wydał mi się po prostu płaski i mało wiarygodny. Tym samym nie mogłam wczuć się w tę część tej historii, przynajmniej nie tak bardzo, jak chcieliby tego twórcy, atakujący widzów przedramatyzowanymi scenami.



Podsumowując „Ratując Pana Banksa” to nie jest film wybitny, ale też nie jest to film zły. Jak wspomniałam we wstępie, to dobra propozycja na zimowy wieczór, gdy ma się ochotę iść do kina i po prostu dobrze się bawić. Historia przedstawiona na ekranie będzie bowiem na tyle ciekawa i dobrze przedstawiona, abyśmy nie skupiali się na jej wadach, lecz zaangażowali w proces powstawania jednego z najlepszych filmowych musicali. 




PS. To jest jedna z zaległych recenzji, które piszę i nie mogę skończyć (z tą akurat się udało, uff). W komputerze mam jeszcze dwie, a także inny rozpoczęty tekst. Tak zawsze dzieje się, gdy moją głowę zajmuje tysiąc myśli. Wtedy pisanie dla przyjemności przychodzi mi z wielkim trudem (taki paradoks). Pisanie w pracy też czasem męczy, ale o tym cicho sza.