środa, 17 kwietnia 2013

O tym, że nigdy nie jest się za starym na miłość

Film: Kwartet (Quartet), 2012, Wielka Brytania

Reż. Dustin Hoffman

Scen. Ronald Harwood

Obsada: Maggie Smith, Tom Courtenay, Billy Connolly, Pauline Collins, Michael Gambon

- Kiedy gracie znowu Kwartet? – padło pytanie, gdy podpierająca się na lasce staruszka przemierzała odległość dzielącą ją od wyjścia z kinowej sali do kasy

- W tym tygodniu codziennie – odpowiedziała kasjerka

- To ja przyjdę w środę zobaczyć go jeszcze raz, tak bardzo mi się podobał – taką recenzję filmu usłyszałam, w momencie gdy sama miałam zakupić bilet na kolejny seans



Wchodząc na salę, rozejrzałam się i średnią wieku zgromadzonych widzów oceniłam na jakieś 70 lat. Ucieszyłam się wtedy, że zrobiono film z myślą o starszych ludziach, którzy nie mają zbyt wielu okazji zobaczyć siebie w roli głównych bohaterów. Pomyślałam też, że pewnie przez następne dwie godziny oni będą się bawili lepiej ode mnie. Myliłam się. No niezupełnie, bo film podobał się zarówno tym, których wiek był bliski średniej jak i tym, którzy ją wyraźnie zaniżali (tak, myślę o sobie). 

Ten reżyserski debiut Dustina Hoffmana to pozytywnie lekki film opowiadający o tym, że nigdy nie jesteśmy za starzy na miłość, flirt, przyjaźń oraz cieszenie się prostymi przyjemnościami życia. I chociaż jego bohaterami są ludzie starsi, to radość z oglądania nie jest w żaden sposób uzależniona od wieku. Tym, co wydaje się czynić „Kwartet” opowieścią uniwersalną, jest nagromadzenie talentów, które uczestniczyły w jego powstawaniu. 


Ekranizacja sztuki Ronalda Harwooda, nagrodzonego Oscarem za scenariusz „Pianisty”, to po pierwsze świetnie napisane dialogi, pełne inteligentnego humoru, doskonale pokazujące napięcia istniejące pomiędzy bohaterami i dynamizujące akcję nawet wtedy, gdy pozornie nic się na ekranie nie dzieje. Takie momenty bezruchu są często przekleństwem przenoszenia sztuki do kina, ale w „Kwartecie” zostały one całkowicie wypełnione słownymi potyczkami bohaterów oraz zabawnymi scenami tworzącymi tło dla głównej historii.

Zaletą scenariusza są także ciekawie rozpisane postacie, z których żadna nie została dodana przypadkowo, czy zmarnowana podczas realizacji filmu. Nawet najlepiej wykreowani na papierze bohaterowie, nie zaciekawiliby jednak widza, jeśli nie zostaliby należycie odegrani. W tym przypadku, film nas na szczęście nie tylko nie zawodzi, ale można powiedzieć, że nawet rozpieszcza. Najwyraźniej błyszczała oczywiście Maggie Smith, która chyba wszystkim fanom serialu Downtown Abbey wydaje się być synonimem starzejącej się damy, werwą i charakterem górującej nad znacznie młodszymi od niej kobietami i mężczyznami. Rola dawnej królowej opery, Jean Horton, wydaje się być napisaną specjalnie dla niej. Sam Dustin Hoffman podczas kręcenia scen z Maggie Smith powiedział jej: "nie musisz grać divy, przecież nią jesteś". Scena, w której wchodzi do Domu Starego Muzyka i wszyscy zaczynają klaskać, nie pozwala nam na najmniejsze wątpliwości, że oto widzimy prawdziwą gwiazdę estrady, która w dalszym ciągu olśniewa i przeraża. Jednocześnie widzimy, jak bardzo bezbronna jest Jean jako kobieta zakochana, próbująca naprawić błędy młodości i uzyskać przebaczenie swojego byłego męża. Pokorę wymusza na niej także starość, która każe jej wątpić w talent do tej pory dający jej największą siłę.


Niemniej na ekranie wyróżnia się Billy Connolly, odtwarzający postać Wilfa Bonda. Jest on jednym z tych staruszków, którzy odkryli, że sędziwy wiek daje doskonałą wymówką dla wielu szaleństw, dziwactw i mówienia tego, co akurat ma się na myśli. Wilf nie ma żadnych oporów, żeby tę pobłażliwość wykorzystywać do granic możliwości. Pozornie pogodzony z nieubłaganym upływem czasu, tak naprawdę kurczowo trzyma się swojej młodzieńczości, flirtując z każdą młodą kobietą zatrudnioną w domu starości. Jego humor w stylu rubasznego staruszka ożywia film, wywołuje szczery, niepohamowany śmiech i katalizuje czającą się gdzieś prawdziwą obawę przed tym, że starość to jednak nie jest najprzyjemniejszy okres życia.


Kwartet uzupełniają dwie kolejne postacie: zwariowana, okazująca pierwsze oznaki demencji, Cissy Robson i zrównoważony, najlepiej trzymający się z całej czwórki Reginald Paget. Cissy, grana przez Pauline Collins, to pełna ciepła, wigoru i optymizmu starsza kobieta, której starość zaczyna odbierać pamięć, ale nie pogodę ducha. Uczy się salsy, biega od jednego zebrania do drugiego i zna każdego mieszkańca ośrodka. Wydaje się jednak, że tkwi w niej tęsknota za rodziną, której nigdy nie założyła. To także ona jest tym spoiwem, niezbędnym w każdej grupie przyjaciół. Rozładowującym napiętą atmosferę, łagodzącym spory, dążącym do pojednania pomiędzy Jean i Reginaldem. Ten ostatni członek kwartetu, w którego wcielił się Tom Courtenay, okazuje najmniej złości na starość, obchodzącą się z nim dosyć łagodnie. Poszukując wspólnego języka z młodzieżą Reginald pokazuje nam, że miłość do muzyki pozwala przezwyciężyć różnice nie tylko pokoleniowe, ale również społeczne, czy estetyczne. Przybycie Jean do ośrodka jednak całkowicie burzy spokój Reginalda, któremu nigdy nie udało się zapomnieć o jedynej prawdziwej miłości. 


Historia Jean i Reginalda wydaje się być jedną z tych, których bohaterowie muszą dorosnąć do bycia razem. Jest przykładem błędu przeznaczenia, które łączy przyszłych kochanków w momencie, gdy nie zostali jeszcze w pełni ukształtowani. Potrzebują jeszcze czasu, aby w pełni przygotować się na życie u boku tej drugiej osoby. Popełnić kilka błędów, nauczyć się kilku rzeczy i złagodzić kanty w charakterze, które powodowałyby zbyt silne tarcie podczas wspólnego życia. A może się mylę i jest to po prostu opowieść o tym, że warto czasem dać miłości drugą szansę?


„Kwartet” to jednak nie tylko koncert postaci pierwszoplanowych. Tym, co dodaje filmowi wiarygodności są prawdziwi emerytowani muzycy, odgrywający role rezydentów Domu Starego Muzyka. Dzięki temu mamy okazję obejrzeć muzyczne popisy tych, którzy już dawno zakończyli swoje kariery. Postacią, która dodaje historii lekko autoironicznego humoru jest Cedric Livingston (Michael Gambon), reżyser dorocznego koncertu, którego celem jest zebranie funduszy na utrzymanie ośrodka. Rozstawiający wszystkich po kątach staruszek wydaje się w pierwszej chwili despotycznym i zrzędzącym tyranem, ale ostatecznie okazuje się, że wszystko, co robi ma swój cel i nikt właściwie nie ma do niego żadnych pretensji.  

Pozornie centrum akcji w filmie są przygotowania do koncertu, który ma uchronić ośrodek przed zamknięciem. Szybko jednak orientujemy się, że najważniejsze nie jest nawet to, jak bohaterowie radzą sobie ze starością, ale uczucia i relacje, których stłumić nie da się nawet latami rozłąki. I nie chodzi tylko o miłość, ale również przyjaźń, zaufanie, ducha rywalizacji, czy też podziw. 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz