Film: Kwartet (Quartet), 2012, Wielka Brytania
Reż. Dustin Hoffman
Scen. Ronald Harwood
Obsada: Maggie Smith, Tom Courtenay, Billy Connolly, Pauline Collins, Michael Gambon
- Kiedy gracie znowu Kwartet? – padło pytanie, gdy podpierająca się na lasce staruszka przemierzała odległość dzielącą ją od wyjścia z kinowej sali do kasy
- W tym tygodniu codziennie – odpowiedziała kasjerka
- To ja przyjdę w środę zobaczyć go jeszcze raz, tak bardzo mi się podobał – taką recenzję filmu usłyszałam, w momencie gdy sama miałam zakupić bilet na kolejny seans
Wchodząc na salę, rozejrzałam się i
średnią wieku zgromadzonych widzów oceniłam na jakieś 70 lat. Ucieszyłam się
wtedy, że zrobiono film z myślą o starszych ludziach, którzy nie mają zbyt wielu okazji zobaczyć siebie w roli głównych bohaterów. Pomyślałam
też, że pewnie przez następne dwie godziny oni będą się bawili lepiej ode mnie.
Myliłam się. No niezupełnie, bo film podobał się zarówno tym, których wiek był
bliski średniej jak i tym, którzy ją wyraźnie zaniżali (tak, myślę o sobie).
Ten reżyserski debiut Dustina
Hoffmana to pozytywnie lekki film opowiadający o tym, że nigdy nie jesteśmy za
starzy na miłość, flirt, przyjaźń oraz cieszenie się prostymi przyjemnościami życia.
I chociaż jego bohaterami są ludzie starsi, to radość z oglądania nie jest w
żaden sposób uzależniona od wieku. Tym, co wydaje się czynić „Kwartet”
opowieścią uniwersalną, jest nagromadzenie talentów, które uczestniczyły w jego
powstawaniu.
Ekranizacja sztuki Ronalda
Harwooda, nagrodzonego Oscarem za scenariusz „Pianisty”, to po pierwsze świetnie
napisane dialogi, pełne inteligentnego humoru, doskonale pokazujące napięcia
istniejące pomiędzy bohaterami i dynamizujące akcję nawet wtedy, gdy pozornie
nic się na ekranie nie dzieje. Takie momenty bezruchu są często przekleństwem
przenoszenia sztuki do kina, ale w „Kwartecie” zostały one całkowicie
wypełnione słownymi potyczkami bohaterów oraz zabawnymi scenami tworzącymi tło
dla głównej historii.
Zaletą scenariusza są także
ciekawie rozpisane postacie, z których żadna nie została dodana przypadkowo, czy zmarnowana podczas realizacji filmu.
Nawet najlepiej wykreowani na papierze bohaterowie, nie zaciekawiliby jednak widza,
jeśli nie zostaliby należycie odegrani. W tym przypadku, film nas na szczęście nie
tylko nie zawodzi, ale można powiedzieć, że nawet rozpieszcza. Najwyraźniej
błyszczała oczywiście Maggie Smith, która chyba wszystkim fanom serialu
Downtown Abbey wydaje się być synonimem starzejącej się damy, werwą i
charakterem górującej nad znacznie młodszymi od niej kobietami i mężczyznami. Rola
dawnej królowej opery, Jean Horton, wydaje się być napisaną specjalnie dla
niej. Sam Dustin Hoffman podczas kręcenia scen z Maggie Smith powiedział jej: "nie musisz grać divy, przecież nią jesteś". Scena, w której wchodzi do Domu Starego Muzyka i wszyscy zaczynają
klaskać, nie pozwala nam na najmniejsze wątpliwości, że oto widzimy prawdziwą
gwiazdę estrady, która w dalszym ciągu olśniewa i przeraża. Jednocześnie
widzimy, jak bardzo bezbronna jest Jean jako kobieta zakochana, próbująca
naprawić błędy młodości i uzyskać przebaczenie swojego byłego męża. Pokorę
wymusza na niej także starość, która każe jej wątpić w talent do tej pory
dający jej największą siłę.
Niemniej na ekranie wyróżnia się Billy
Connolly, odtwarzający postać Wilfa Bonda. Jest on jednym z tych staruszków,
którzy odkryli, że sędziwy wiek daje doskonałą wymówką dla wielu szaleństw,
dziwactw i mówienia tego, co akurat ma się na myśli. Wilf nie ma żadnych
oporów, żeby tę pobłażliwość wykorzystywać do granic możliwości. Pozornie
pogodzony z nieubłaganym upływem czasu, tak naprawdę kurczowo trzyma się swojej
młodzieńczości, flirtując z każdą młodą kobietą zatrudnioną w domu starości.
Jego humor w stylu rubasznego staruszka ożywia film, wywołuje szczery,
niepohamowany śmiech i katalizuje czającą się gdzieś prawdziwą obawę przed tym,
że starość to jednak nie jest najprzyjemniejszy okres życia.
Kwartet uzupełniają dwie kolejne postacie:
zwariowana, okazująca pierwsze oznaki demencji, Cissy Robson i zrównoważony, najlepiej
trzymający się z całej czwórki Reginald Paget. Cissy, grana przez Pauline
Collins, to pełna ciepła, wigoru i optymizmu starsza kobieta, której starość
zaczyna odbierać pamięć, ale nie pogodę ducha. Uczy się salsy, biega od jednego
zebrania do drugiego i zna każdego mieszkańca ośrodka. Wydaje się jednak, że
tkwi w niej tęsknota za rodziną, której nigdy nie założyła. To także ona jest
tym spoiwem, niezbędnym w każdej grupie przyjaciół. Rozładowującym napiętą
atmosferę, łagodzącym spory, dążącym do pojednania pomiędzy Jean i Reginaldem. Ten
ostatni członek kwartetu, w którego wcielił się Tom Courtenay, okazuje najmniej
złości na starość, obchodzącą się z nim dosyć łagodnie. Poszukując wspólnego
języka z młodzieżą Reginald pokazuje nam, że miłość do muzyki pozwala przezwyciężyć
różnice nie tylko pokoleniowe, ale również społeczne, czy estetyczne. Przybycie
Jean do ośrodka jednak całkowicie burzy spokój Reginalda, któremu nigdy nie
udało się zapomnieć o jedynej prawdziwej miłości.
Historia Jean i Reginalda wydaje
się być jedną z tych, których bohaterowie muszą dorosnąć do bycia razem. Jest
przykładem błędu przeznaczenia, które łączy przyszłych kochanków w momencie,
gdy nie zostali jeszcze w pełni ukształtowani. Potrzebują jeszcze czasu, aby w
pełni przygotować się na życie u boku tej drugiej osoby. Popełnić kilka błędów,
nauczyć się kilku rzeczy i złagodzić kanty w charakterze, które powodowałyby
zbyt silne tarcie podczas wspólnego życia. A może się mylę i jest to po prostu
opowieść o tym, że warto czasem dać miłości drugą szansę?
„Kwartet” to jednak nie tylko koncert
postaci pierwszoplanowych. Tym, co dodaje filmowi wiarygodności są prawdziwi
emerytowani muzycy, odgrywający role rezydentów Domu Starego Muzyka. Dzięki
temu mamy okazję obejrzeć muzyczne popisy tych, którzy już dawno zakończyli
swoje kariery. Postacią, która dodaje historii lekko autoironicznego humoru jest
Cedric Livingston (Michael Gambon), reżyser dorocznego koncertu, którego celem
jest zebranie funduszy na utrzymanie ośrodka. Rozstawiający wszystkich po
kątach staruszek wydaje się w pierwszej chwili despotycznym i zrzędzącym
tyranem, ale ostatecznie okazuje się, że wszystko, co robi ma swój cel i nikt
właściwie nie ma do niego żadnych pretensji.
Pozornie centrum akcji w filmie są
przygotowania do koncertu, który ma uchronić ośrodek przed zamknięciem. Szybko
jednak orientujemy się, że najważniejsze nie jest nawet to, jak bohaterowie
radzą sobie ze starością, ale uczucia i relacje, których stłumić nie da się
nawet latami rozłąki. I nie chodzi tylko o miłość, ale również przyjaźń,
zaufanie, ducha rywalizacji, czy też podziw.