Film: I do, USA, 2012
Reż. Glenn Gaylord
Scen. David W. Ross
Obsada: David W. Ross, Jamie-Lynn Sigler, Alicia Witt, Maurice Compte
W piątek w Warszawie rozpoczął się 4.LGBT Film Festival 2013. Przyznaję, że do znawców tego nurtu w kinie nie należę, ale filmy o miłości i związkach homoseksualnych traktuję po prostu jak filmy o miłości i związkach. Do programu festiwalu podeszłam zatem z zaciekawieniem, a moją uwagę przykuł film otwarcia, wpisujący się w amerykańską dyskusję na temat prawnego statusu małżeństw jednopłciowych.
„I do” to historia Jacka, Anglika, mieszkającego
w Ameryce od siedemnastego roku życia. W wyniku zmiany przepisów prawa
imigracyjnego traci prawo do pobytu w tym kraju i staje przed koniecznością
jego rychłego opuszczenia. Urzędniczka zajmująca się sprawą Jacka podpowiada
mu, że zieloną kartę zapewnić mu może jedynie małżeństwo. Problem tkwi w tym,
że Jack jest gejem. Nie zamierza jednak opuszczać Ameryki, w której mieszka
jego szwagierka z siedmioletnią córką Tarą. Brat Jacka zginął pod kołami
samochodu, a obwiniający się za jego śmierć Jack zastąpił go w roli ojca.
Rozwiązaniem okazuje się małżeństwo
z przyjaciółką Ali, aktualnie poszukującą mieszkania lesbijką. Początkowo
wszystko dobrze się układa, dziewczyna wprowadza się do mieszkania Jacka i
powoli zaczyna przyzwyczajać do posiadania kogoś, kto się o nią troszczy. Sprawy
komplikują się, gdy Jack zakochuje się w hiszpańskim architekcie Mano.
Przestaje poświęcać czas swojej żonie, której zaczyna dokuczać samotność i
uczucie opuszczenia. Niespodziewana kontrola Urzędu Imigracyjnego, z którą musi
sobie poradzić sama, przelewa czarę goryczy. Ali występuje o rozwód i Jack
znowu traci prawo do pobytu w Ameryce. Mano, który posiada amerykańskie
obywatelstwo, jest gotowy od razu poślubić Jacka, ale okazuje się, że to
niczego nie zmieni. Małżeństwo z osobą tej samej płci nie pozwala bowiem na
uzyskanie zielonej karty. Gdy Mano proponuje wspólną przeprowadzkę do
Hiszpanii, Jack staje przed wyborem pomiędzy poczuciem obowiązku wobec rodziny
brata a miłością do swojego partnera.
Pod względem wykonania film jest niestety
bardzo średni. Historia nie została
sprawnie opowiedziana, początkowo akcja mknie z szybkością światła, a potem
gwałtownie zwalnia i zaczyna się nieco wlec. Gra aktorska jest mało
przekonująca, a w niektórych momentach przerysowana i irytująca. Trochę śmieszy
nagromadzenie scen, w których główny bohater występuje bez koszuli. Prężący
swoje mięśnie David W. Ross odpowiada również za scenariusz i produkcję „I do”.
Jego debiut w obu rolach nie uznałabym jednak za totalną klapę. Humorystyczne
akcenty oraz postacie nakreślone tak, że z łatwością da się je polubić nie
czynią dwóch godzin spędzonych na oglądaniu tego filmu straconymi.
Ponadto „I do” zajmuje wyraźne
stanowisko w dyskusji na temat DOMA (Defianse of Marriage Act), która definiuje
małżeństwo wyłącznie jako związek kobiety i mężczyzny. Tym samym wstrzymuje
uznanie w świetle prawa federalnego małżeństwa osób tej samej płci, powstrzymując
możliwość korzystania z przywilejów przysługujących małżeństwom
heteroseksualnym. Pary homoseksualne nie mają prawa do dzielenia obywatelstwa, czy wspólnych rozliczeń podatkowych. Geje i lesbijki mogą legalnie brać
ślub w dziesięciu amerykańskich stanach, a w kilku kolejnych zawierać związki
partnerskie. Jak pokazuje nam film tak naprawdę niewiele z tego wynika,
ponieważ w świetle prawa istnieją dwie klasy małżeństwa – heteroseksualne i
homoseksualne. Zniesienie DOMA nie tylko pozwoliłoby na korzystanie przez pary
jednopłciowe ze wszystkich przywilejów, ale również umożliwiłoby prawne uznanie
małżeństw homoseksualnych na terenie całego kraju oraz podważyłoby zasadność zakazu
ich zawierania w stanach, w których obecnie on obowiązuje.
Film zwraca uwagę na to, że małżeństwo
zawarte pomiędzy dwojgiem obojętnych sobie ludzi różnej płci pod względem
prawnym jest związkiem pełniejszym niż małżeństwo homoseksualne osób
zawierających związek z miłości i szczerej chęci wspólnego spędzenia reszty
życia. Póki będzie istniała DOMA, istnieć będą dwie klasy małżeństwa, co pod względem prawnym jest sytuacją poniekąd chorą. Małżeństwo jednopłciowe staje się bowiem w pewien sposób
odrębną instytucją, znajdującą się gdzieś pomiędzy związkiem partnerskim a
małżeństwem heteroseksualnym. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo dyskryminujące
jest to prawo, co przyznał niedawno nawet Bill Clinton, który jako prezydent
Stanów Zjednoczonych wprowadził je w życie.
Swoją drogą „I do” pokazuje również
to, że życie w cywilizacji rządzonej przez prawo, a nie rytuały całkowicie
zmieniło nasz stosunek do małżeństwa. Papierek wydany przez Urząd Stanu
Cywilnego sprawia, że dwójka kompletnie nieznanych sobie ludzi nagle staje się
małżeństwem. W jednej chwili otrzymują prawo do podejmowania decyzje w
najbardziej kluczowych dla życia partnera kwestiach, dziedziczenia jego majątku, czy korzystania z ulg podatkowych. Z większą łatwością ci obcy sobie ludzie adoptują wspólnie
dziecko. Podczas gdy para żyjąca ze sobą od powiedzmy dwudziestu lat, posiadająca
wspólny dom i majątek, wychowująca razem dzieci i wspomagająca się w
najtrudniejszych życiowych chwilach, w świetle prawa będzie nadal dwójką obcych
sobie ludzi. Bez względu na to, czy jest to para jednej jednopłciowa, czy nie.
Aktualizacja z 28.06.2013: Dwa dni temu DOMA została zniesiona. Ustawa uznana została za sprzeczną z konstytucją, ponieważ pozbawiała obywateli kraju równości w wymiarze prawnym. Sąd Najwyższy przywrócił również prawo do zawierania homoseksualnych małżeństw w Kalifornii. Decyzja ta ma ogromne znaczenie dla homoseksualistów mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Deklaracja potwierdzająca ich prawo do równej ochrony przez konstytucję, praktycznie uniemożliwia ponowne ustanowienie dyskryminujących praw w przyszłości.