niedziela, 1 grudnia 2013

„Ani słowa więcej” – czy da się zrecenzować miłość?

Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, jakby to było poznać wszystkie wady nowego partnera na samym początku znajomości i na ich podstawie szybko ocenić, czy rzeczywiście mamy ochotę pakować się w ten cały ambaras? Otrzymać coś w rodzaju recenzji od poprzedniej miłości, z wypunktowanymi problemami, które doprowadziły do rozstania. Czy to miałoby jakikolwiek sens? Z jednej strony wydaje się, że i owszem, pozwoliłoby nam zaoszczędzić czas, nerwy i negatywne emocje. Odpowiedź na to pytanie nie jest jednak taka oczywista, jako że człowiek to nie film, czy książka, które można ocenić pod względem pewnych stałych kryteriów. A i to nie zawsze, ponieważ może się okazać, że dany wytwór kultury po prostu nie został stworzony z myślą o nas. Nad pytaniem tym zastanowiła się Nicole Holofencer, a efektem tych przemyśleń jest film „Ani słowa więcej”, który wyreżyserowała i do którego napisała scenariusz. (Wpis posiada dwie części, druga powstała jako impuls wywołany dzisiejszą wiadomością)

Część pierwsza – recenzja. 


Stworzyła przy tym opowieść pełną humoru i ciepła, która wpisując się w schematy komedii romantycznej, zachowuje świeżość kina niezależnego. Jako, że nie potrzebowała wielkiego budżetu, który zwróciłby się tylko dzięki popcornowej publiczności, swoimi bohaterami mogła uczynić ludzi w wieku mało atrakcyjnym dla przemysłu filmowego. Do bólu zwyczajnych pięćdziesięciolatków, którzy nie spędzają całego wolnego czasu w siłowni lub salonach Spa, ujędrniając i naciągając to, na co najmocniej działa grawitacja. Chociaż ostatnio wydaje się, że kino amerykańskie zaczęło uświadamiać sobie, że ludzie w tym wieku nie tylko istnieją, ale również w dalszym ciągu są aktywni, kochają się, pobierają, rozwodzą, a czasami nawet zachowują się głupio i niedojrzale. Zazwyczaj mają za sobą już jedno małżeństwo, odchowali dzieci i od nowa próbują życia na własny rachunek. A jako, że już od dawna nie byli singlami, niełatwo jest im powrócić do randkowania i budowania trwałych więzi z nowymi partnerami. Tym bardziej, że nie zaczynają z czystym kontem tak jak kiedyś, ale każdy z nich wnosi do kolejnego związku bagaż pełen wątpliwości, oczekiwań, żalów i przyzwyczajeń.


O takiej parze pięćdziesięciolatków, którzy próbują rozpocząć życie na nowo opowiada film Holofencer. Eva (Julia Louis-Dreyfus) jest masażystką, Albert (James Gandolfini) pracuje w archiwum telewizji (cudowny zawód). Łączy ich to, że oboje są po rozwodzie oraz posiadają córki, które zaraz opuszczą dom i wyjadą na studia. Poznają się na przyjęciu i zaczynają spotykać. Już na pierwszej randce wyraźnie widać, że między nimi iskrzy, żarty zostają zrozumiane, ani na chwilę nie zalega niezręczna cisza, a flirt trafia na podatny grunt. Każde z nich ma jednak swoje wady. O tym, co Evie nie podoba się w Albercie dowiadujemy się od niej samej, gdyż narracja prowadzona jest z jej perspektywy. Albert nie wygląda jak grecki bóg, ma spory brzuszek, nadwagę i nawet nie myśli o tym, aby coś z tym zrobić. Jednak ciekawa rozmowa, flirt i napięcie unoszące się w powietrzu sprawiają, że ten trochę flejowaty i zaniedbany mężczyzna okazuje się być całkiem seksowny i pociągający. Tego, co Albert myśli o Evie nie dowiadujemy się z pierwszej ręki, ale to właśnie ona będzie tą stroną, która wprowadzi ferment i zamieszanie. Na wspomnianym przyjęciu kobieta poznała bowiem nie tylko Alberta, ale również Marianne (Catherine Keener). Poetkę, w podobnym do niej wieku oraz również po rozwodzie, która zostaje jej klientką i przyjaciółką. Pomiędzy kobietami zaczyna rodzić się więź, a Marianne otwarcie narzeka na swojego byłego męża. Skarży się na to, że nie używał szafek nocnych i dotąd mieszał w misce z guacamole aż odsunął na bok całą cebulę. Eva nie przywiązuje do tych narzekań większej wagi do czasu, gdy orientuje się, że dotyczą one Alberta. Jej Alberta. W tym momencie ma do wyboru dwa rozwiązania: przyznać się do tego odkrycia i zrezygnować z masowania Marianne albo przemilczeć całą sprawę i w dalszym ciągu wysłuchiwać tego, co kobieta ma do powiedzenia o jej nowym chłopaku. Jak łatwo można odgadnąć decyduje się na drugie wyjście, co przed samą sobą i przyjaciółmi usprawiedliwia pragnieniem utrzymania przyjaźni oraz niechęcią do straty klientki, ale… dobrze wiemy, że to ciekawość zwycięża w tej moralnej potyczce.



Daje się więc w dalszym ciągu zatruwać żalami wylewanymi przez byłą żonę Alberta. Jego każde przyzwyczajenie, drobna wada i maniera, na które być może wcześniej nie zwróciłaby nawet uwagi lub uznała za urocze cechy charakteru, urastają nagle do gigantycznych rozmiarów. Jej własne lęki znajdują bowiem potwierdzenie w relacjach Marianne, która przecież też kiedyś go kochała. Po pewnym czasie przemienił się on jednak w mężczyznę leniwego, niechlujnego i ze wszech miar irytującego. Eva zadaje sobie pytanie: czy w jej przypadku będzie tak samo? Od tej chwili zaczyna baczniej zwracać uwagę na nawyki Alberta. Zapomina tylko o zjawisku nazywanym samospełniającym się proroctwem. Nie pamiętać wydaje się również o tym, że sama nie jest pozbawiona wad i chociaż jak wspominałam nie mamy okazji poznać perspektywy Alberta, to sami możemy stwierdzić, że jego nowa dziewczyna również potrafi zaleźć człowiekowi za skórę.


I w tym tkwi prawdziwa zaleta tego filmu. Postacie zostały skonstruowane w sposób bardzo wyważony i stonowany, co wbrew pozorom było posunięciem odważnym. Niepopadający w skrajności bohaterowie mogli się bowiem widzom wydać nieciekawi i nudni. Holofencer chciała jednak pokazać dwójkę zwyczajnych ludzi, którzy mają swoje wady i popełniają błędy, ale żadnego z nich nie można nazwać złym człowiekiem, żadnego jednoznacznie osądzić. Mieli być tacy jak my. Odegranie takich bohaterów było również sporym wyzwaniem dla aktorów. W tym przypadku reżyserka postawiła jednak na pewniaków. Julia Louis-Dreyfus i James Gandolfini stworzyli naprawdę dobraną parę, wykorzystując w tym celu naturalność i humor. Aktorka, która swój talent komediowy rozwijała przez lata w Kronikach Seinfelda, stworzyła postać czułą, ciepłą, ale również z lekka neurotyczną i egocentryczną. Jej przesada w gestykulacji i mimice twarzy, która czasami mnie drażni, tutaj całkiem dobrze się sprawdziła. Z kolei Gandolfini w jednym ze swoich ostatnich filmów (przez cały seans odczuwałam radość, że otrzymałam szansę zobaczenia tego genialnego aktora w nowym filmie) zagrał bardzo szczerze. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że widzę przed sobą zwykłego pięćdziesięcioletniego faceta, który kocha swoją córkę, lubi swoją pracę i nie zamierza przybierać pozy kogoś, kim nie jest. Na gierki i podchody czuje się za stary.


Nie zamierzam zaprzeczać temu, że tak naprawdę historia opowiedziana w „Ani słowa więcej” jest bardzo prosta. Po tym filmie nie należy spodziewać się nagłych zawrotów akcji, szybkiego tempa, czy wielkich wzruszeń. Oczekiwać możemy za to dużej dawki inteligentnego humoru, którym nasycone są dialogi. Z nich scenarzystka może być naprawdę dumna, ponieważ to właśnie one nadają tempo i utrzymują zainteresowanie widza. Tym bardziej, że udało jej się nie zapomnieć o tym, że oprócz dwójki głównych bohaterów w filmie pojawiają się również inne postacie. Przyjaciele Evy, Sarah (Toni Colette) i Will (Ben Falcone) stanowią dobre tło dla opowieści, jako że ich małżeństwo funkcjonuje pomimo wszelkich zastrzeżeń, które żywią wobec siebie nawzajem. Świetny dodatek stanowią klienci Evy, z których każdy jest zabawny w taki bardzo prosty i bezpośredni sposób.


Podsumowując „Ani słowa więcej” to błyskotliwa komedia o ludzkich słabościach i budowaniu nowego związku pomimo bagażu, który zbieramy przez całe nasze życie. Warto obejrzeć ten film ze względu na świetną parę głównych bohaterów, którzy są tak uroczo zwyczajni i podobni do nas samych, że ich historia mogłaby być równie dobrze anegdotką usłyszaną na obiedzie u znajomych. Co nie jest wadą lecz zaletą filmu, który w bezpretensjonalny sposób mówi nam, że warto próbować przymknąć oczy na pewne wady i nauczyć się żyć z nawykami partnera.



Część druga – pożegnanie. 

I jeszcze na koniec chciałabym napisać coś, co łączy moje emocje związane z tym filmem z tymi, które wzbudziła w mnie informacja o śmiertelnym wypadku Paula Walkera. Dowiadując się o śmierci aktora odczuwamy smutek i żal, że już nie będziemy mogli zobaczyć go w żadnym nowym dziele. Żałujemy, że nie dowiemy się, w jaki sposób rozwinęłaby się jego kariera, czy jeszcze by nas czymś zaskoczył, czy utrzymałby poziom gry, za który go szanowaliśmy. Do kina na „Ani słowa więcej” poszłam nie tylko ze względu na ciekawie zapowiadającą się historię, znane nazwisko twórczyni oraz dobrych aktorów w obsadzie. Poszłam ze względu na TEGO jednego aktora, traktując ten seans jako rodzaj pożegnania. Wiedza o tym, że to jeden z ostatnich filmów, w których Gandolfini wystąpił przed śmiercią z pewnością wpłynęła na jego odbiór. Cieszę się, że powstał film, w którym aktor zagrał człowieka dobrego, łagodnego, czułego i zabawnego. Podobno taki właśnie był w prawdziwym życiu. Z mnóstwem wymagających ról na koncie zostanie zapamiętany jako wyśmienity aktor. Rola filmie Holofencer pomoże natomiast zapamiętać go jako porządnego człowieka.


Paul Walker był trakcie kręcenia kolejnej, siódmej już części Szybkich i Wściekłych. Rola Briana O’Connera przyniosła mu największy rozgłos oraz wiernych fanów na całym świecie. Dzisiaj łączą się oni w smutku i żalu, że czterdziestoletni aktor nagle zniknął z ich życia. Nie wchodząc już bowiem w to, czy po prostu lubiliśmy aktora, czy też potrafiliśmy wyrecytować na pamiętać wszystkie fakty z jego życia, odczuwamy pewną stratę. Aktorzy bowiem to nie tylko postacie, które widzimy na ekranie, ale to także ludzie, o których czytamy w gazetach, dowiadujemy się o najbardziej intymnych szczegółach ich życia, jesteśmy świadkami ich największych sukcesów i porażek. Są nam bliscy. To, że mamy szanse pożegnać się z nimi w filmach, które wchodzą do kinach po ich śmierci możemy potraktować jako dar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz