środa, 27 listopada 2013

Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia - trójkąt miłosny oraz walka na śmierć i życie, czyli kolejna ekranizacja literatury młodzieżowej


Podczas jednego z wywiadów promujących „W pierścieniu ognia” dziennikarka wręczyła Joshowi Hutchersonowi i Jennifer Lawrence bransoletki przyjaźni zrobione z cukierków. Po obejrzeniu filmu całkowicie ją rozumiem i mam ochotę na to samo. Tylko ja bym przekupiła ich czymś więcej niż cukierkami. Na przykład ciastem albo babeczkami. Ekranizacji drugiej części trylogii Suzanne Collins udało się bowiem to, na czym poległ pierwszy film – pozwoliła mi nawiązać połączenie z bohaterami, sprawiając, że zapragnęłam się z nimi zaprzyjaźnić, pójść do baru i pogadać o ulubionych kolorach. Jej ogromną zaletą jest to, że wydobywa z aktorów to, co najlepsze, jednocześnie pozwalając im pozostać sobą i nie wychodzić z roli. Nie wiem, czy to zasługa tego, że aktorzy zdążyli się utożsamić z granymi przez siebie postaciami, zbudować między sobą więzi, czy też lepiej zostali pokierowani przez reżysera i scenariusz. Istotne jest jednak to, że w ich grze widać zarówno większe zaangażowanie, niezbędne przy odgrywaniu scen poważnych jak i luz, pozwalający na wprowadzenie do mrocznej fabuły nieco humoru. 
 
Zanim zacznę mówić o filmie, małe ostrzeżenie: recenzja będzie pełna spojlerów, więc kto nie czytał „W pierścieniu ognia” i nie chce popsuć sobie zabawy, niech lepiej stąd ucieka. Jeśli ktoś nie czytał oraz nie widział pierwszej części trylogii, i tak nic nie zrozumie, więc może zostać. Poza fabułę książki postaram się nie wychodzić, ale też nie będzie to specjalnie trudne, ponieważ ekranizacja dosyć wiernie oddaje jej treść. Niemniej uważam, że znajomość literackiego pierwowzoru pióra Suzanne Collins jest wręcz niezbędna do tego, aby z przyjemnością oglądać film. Bo choć rzeczywiście druga część trochę nadrabia braki pierwszej, to wciąż pomija wiele istotnych wątków, które pozwalają lepiej zrozumieć motywacje bohaterów. Co nie do końca można uznać za błąd, ponieważ film i tak trwa 2,5 godziny, w trakcie których czasami wytraca swoje tempo właśnie po to, aby wierniej odtworzyć akcję książki.  
 
  


 
Wspomniałam o tym, że film Francisa Lawrence’a, który przejął pałeczkę po Gary’m Rossie, reżyserze pierwszej części trylogii nadrabia jej braki. A jako, że wcześniej nie pisałam ani o książce, ani o filmie, postaram się po krótce wyjaśnić, co mi chodziło. „Igrzyska śmierci” nie były złym filmem, a nawet całkiem nieźle zrealizowanym wstępem do całej historii, natomiast pomijały kilka istotnych wątków zawartych w powieści. 
 
To co najbardziej mi przeszkadzało to brak głodu w filmie, który słowo to zawiera w swoim oryginalnym tytule. W książce to właśnie głód jest motywacją Katniss do polowań, które pozwalają jej wykształcić umiejętności przydatne podczas igrzysk. To on stoi za tym, że szybciej dorasta i po śmierci ojca przejmuje rolę głównego żywiciela rodziny. A gdy jej siostra zostaje wytypowana do wzięcia udziału w śmiertelnie niebezpiecznej grze, zgłasza się na ochotnika. Głód jest sposobem terroryzowania społeczności dalszych dystryktów, które odpowiadają za dostarczanie dóbr bogatym mieszkańcom Kapitolu. Niestety ekranizacja tego nie pokazuje, przez co surowy charakter Katniss, jej determinacja i nienawiść wobec władz tracę część uzasadnienia. 
 
Drugim niedopracowanym aspektem filmowych „Igrzyskach Śmierci” jest miłosny wątek pomiędzy Katniss a Peetą. Zakochany nastolatek zostaje nagle postawiony przed koniecznością wyboru pomiędzy życiem swoim a swojej miłości, którą darzy uczuciem od wczesnych lat dziecięcych. Decyduje zrobić wszystko, aby uratować Katniss. Ona jednak jest zbyt skupiona na swoim przerażeniu, aby zauważyć, że z jego strony nie jest to tylko gra, mająca na celu zdobycie sympatii sponsorów. Na koniec to ona ratuje Peetę, ale również łamie jego serce. Tego film nam nie pokazał. Co więcej z Peety zrobił postać zupełnie nieatrakcyjną, wręcz słabą. Pozbawił go jego największej siły, którą wcale nie jest tężyzna fizyczna, lecz wrażliwość. To ona, w połączeniu z empatią, urokiem i inteligencją, czynią z chłopaka idealne uzupełnienie dla odważnej i niezłomnej, ale również chłodnej i zamkniętej w sobie Katniss (tak, jestem członkinią team Peeta). 
 
Ostatnim kulejącym w pierwszej ekranizacji wątkiem jest sposób przedstawienia mieszkańców Kapitolu oraz sponsorów, którzy posiadają bardzo duży wpływ na wynik igrzysk. To mieszkańcy pierwszego dystryktu tak naprawdę czerpią przyjemność z oglądania zabijających się nawzajem dzieci i mają wystarczająco pieniędzy, aby wspomagać swoich ulubieńców. Dla nich to czysta rozrywka, którą oglądają tak, jak my obecnie oglądamy wszystkie talent showy. Tej obfitości, bogactwa i niefrasobliwości, przeciwstawionych biedzie mieszkańców dalszych dystryktów, bardzo mi brakowało. To właśnie ta niesprawiedliwość, wykorzystywanie i okrucieństwo będą przecież zarzewiem rewolucji, która wybuchnie w ostatniej części trylogii. 
 
 
 
„W pierścieniu ognia” rozbudowuje nieco każdy z tych trzech wątków, choć żadnego w wystarczającym dla mnie stopniu. Znowu nie widać głodu, który w dalszym ciągu odgrywa znaczący element całej opowieści. Chociaż dzięki wygranej w igrzyskach Katniss i jej rodzina nie muszą już martwić się o wyżywienie, dziewczyna w dalszym ciągu wymyka się na sekretne polowania. To one dają jej poczucie tego, że wróciła do domu, poczucie względnej normalności. Nowy status, który zyskała po igrzyskach nie sprawia jej przyjemności. Wręcz przeciwnie, dziewczyna czuje obrzydzenie do tego, co przyniosła wygrana. Tego film nie mówi nam wprost, ale uczucia Katniss ujawniają się w licznych sytuacjach. O tym, jak silnie wpłynęły na nią wydarzenia z poprzedniego roku świadczą nocne koszmary, przebłyski pamięci z wydarzeń, które miały miejsce na arenie oraz zachowanie dziewczyny w dystrykcie 11, rodzinnych stronach Rue. Ten aspekt jest mocną stroną filmu, wynagradzającą nieco zbyt lekkie podejście bohaterów do mordowania pozostałych uczestników poprzednich igrzysk. 
 
 
  
Bardzo ucieszyło mnie to, że tym razem Peeta Mellark został przedstawiony w znacznie lepszym świetle. Josh Hutcherson zawsze wydawał mi się sympatycznym, pełnym uroku młodym aktorem, który idealnie pasuje do tej roli (mniej utalentowanym, co pracowitym i wzbudzającym pozytywne emocje). Tym razem udało mu się to pokazać. Jak już pisałam wcześniej, należę do team Peeta, ponieważ wierzę, że rycerskość jeszcze całkowicie nie wymarła i warto robić jej dobry PR. Pomiędzy nim a Katniss nawiązuje się głębsza więź, oparta na przyjaźni, której ona w tej chwili potrzebuje bardziej niż romansu. Może właśnie dzięki temu Josh i Jennifer wypadli znacznie bardziej wiarygodnie, mogąc przenieść na ekran więź łączącą ich w prawdziwym życiu. Z drugiej strony trójkąt Peeta-Katniss-Gale znowu był niepełny. Tym razem nie otrzymaliśmy wystarczających dowodów na to, że pomiędzy dziewczyną a postacią graną przez Liama Hemswortha istnieje na tyle głęboka więź, aby Katniss była gotowa ryzykować dla niego wszystkim. Z drugiej strony, ehhh, Ginger Haze idealnie skomentowała to, co z bohaterami książki wyczynia autorka książek. 
 
 
 
Rysunki autorstwa Ginger Haze znajdują się tutaj
 

Obawiam się, że gdyby film jeszcze bardziej skupił się na wątku miłosnym, znacznie zbliżyłby się do nieszczęsnych ekranizacji prozy Stephanie Meyer. Lawrence’owi udało się natomiast pokazać to, że Katniss jest tak naprawdę przerażoną nastolatką, która ponownie zostaje zmuszona do przeżycia najgorszego koszmaru swojego życia. Chociaż potrzebuje bliskości kogoś, kto posiada podobne doświadczenia, nie ma tak naprawdę siły i ochoty na to, co prości ludzie nazywają amorami. 
 


 
A jeśli już jesteśmy przy Katniss, to reżyser zdecydował się na krok, który w dużym stopniu zadecydował o jego sukcesie – pozwolił Jennifer Lawrence być sobą. Aktorka naprawdę błyszczy w tym filmie, sprawnie realizując założenia postaci, nakreślone w scenariuszu, jak również przemycając dużo swojego charakteru. Najlepiej widać to w scenie w windzie, szeroko komentowanej w internetach. Nie bez powodu. Wprowadza ona bowiem nieco humoru do tej tak naprawdę smutnej i mrocznej historii, udowadniając jednocześnie to, o czym wspominała już wcześniej – jak dobrze współpracują ze sobą aktorzy. I to nie tylko pierwszoplanowa trójka, chociaż Jen, Josh i Woody wypadają świetnie we wspólnych scenach. Film skorzystał na rozwinięciu postaci Effie Trinket (Elizabeth Banks) oraz Cinny (Lenny Kravitz). Stanley Tucci jako Caeser Flickerman w dalszym ciągu szeroko się uśmiechał, a Willow Shields, czyli Primrose pokazała, że dojrzewa do roli, którą odegra w ostatniej części. Sam Claflin i Jena Malone udowodnili, że obawy dotyczące ich castingu były bezpodstawne. Prezydent Snow w wykonaniu Donalda Sutherlanda był naprawdę przerażający, a Philip Seymour Hoffman jak zwykle sprawiał wrażenie, jakby granie przychodziło mu bez jakiegokolwiek wysiłku. 
 
 

 
Na zakończenie muszę jeszcze pochwalić Lawrence’a za to, że rzeczywiście bardziej od Rossa skupił się na pokazaniu okrucieństwa Kapitolu. Całe społeczeństwo sterowane jest rękami prezydenta Snowa, gotowego do wszystkiego w celu utrzymania pełnej władzy nad ludem. Katniss była pierwszą osobą, która tak jawnie i kategorycznie sprzeciwiła się jego zasadom. Jej bunt został dostrzeżony, a ona sama stała się symbolem, którego masy potrzebowały, aby się przebudzić. Film umiejętnie pokazuje zarówno rodzenie się nadziei, jak i nieugiętość władz, które będą próbowały tę nadzieję zdusić. 
 

 

Aaaa, zapomniałam napisać o jeszcze jednej rzeczy, która zrobiła na mnie wrażenie, a mianowicie o kostiumach. Zmieniająca swoją postać suknia ślubna Katniss jest fenomenalna. Płonące stroje, w których razem z Peetą wjeżdżają rydwanem na scenę spełniają taką samą rolę, jak w książce – przyćmiewają te, w których reprezentacja dystryktu 12 wystąpiła rok wcześniej. Nawet stroje Effie zyskały na wytworności i szyku. 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz