środa, 20 listopada 2013

Don Jon - prawdziwego mężczyznę poznaje się po historii jego przeglądarki.

Mężczyzna ogląda porno. Każdy. Codziennie. Tak przynajmniej uważa Jon, a na potwierdzenie swojego autorytetu w sprawach męskości może wymienić długą listę kobiet, z którymi uprawiał seks. Wszystkie to przynajmniej ósemki albo dziewiątki w dziesięciostopniowej skali. Nie bez przyczyny koledzy nazywają go Don Jonem - z klubu nigdy nie wychodzi sam. Seks z pięknymi kobietami mu jednak nie wystarcza, zawsze i tak wraca do porno. I nie ma z tym problemu, dopóki nie zakochuje się w Barbarze, prawdziwej dziesiątce. Z nałogiem jednak nie jest tak łatwo zerwać.






 
Na „Don Jona” czekałam odkąd dowiedziałam się, że Joseph Gordon-Levitt nie tylko gra w nim główną rolę, ale również odpowiedzialny jest za scenariusz i reżyserię. Lekko zaskoczyły mnie informacje na temat tego, o czym dokładnie będzie ten film, ale ostatecznie mój apetyt tylko się zaostrzył. To słodkie dziecko z „Trzeciej planety od słońca” i „Zakochanej złośnicy” ma grać uzależnionego od pornografii karka, którego interesuje tylko to, ile wyciska na siłowni i ile lasek zaliczy w tym tygodniu? Chyba bardziej dalekiej od dotychczasowego wizerunku roli wybrać sobie nie mógł. Widocznie o to mu chodziło, bo swojego bohatera wykreował samodzielnie od początku do końca. Od szalonego zwiększenia masy mięśniowej zaczynając, na sposobie mówienia i chodzenia kończąc. W swoim debiucie reżyserskim Joseph w niczym nie przypomina wątłego, nieśmiałego, rozsłuchanego w The Smiths Toma Hansena z „500 dni miłości”, który nie potrafił otrząsnąć się po zerwaniu z dziewczyną. Don Jon ma stalowe muskuły, nażelowane włosy i duże powodzenie u kobiet. Jest modelowym reprezentantem guido, czyli grupy włoskich imigrantów, zamieszkujących New Jersey, których świat poznał dzięki programowi Jersey Shore. Swoją drogą ten zwolennik połączenia białych skarpetek i klapek z pewnością dogadałby się z naszą Ekipą z Warszawą. Nie wątpię, że znaleźliby wspólne tematy do rozmów, ponieważ rzeczy, które interesują Jona to jego ciało, chata, bryka, rodzina, kościół, kumple, dziewczyny i pornosy. Z naciskiem na te ostatnie.


Oglądanie filmów pornograficznych to dla Jona cały rytuał, kończący się oczywiście samozaspokojeniem, ale wymagający przejścia przez określone etapy. To, co widzi na ekranie swojego komputera jest dla niego definicją prawdziwego seksu. Dającego więcej satysfakcji niż stosunek z kobietą w jego własnym łóżku. A trzeba powiedzieć, że udaje mu się do niego zaciągnąć prawdziwe piękności. Pomimo swoich estetycznych walorów i seksapilu wprost tryskającego z ogromnych dekoltów, nie są one w stanie zaspokoić wymagań wykreowanych przez pornografię. Pocałunki w ubraniach, pocałunki bez ubrań, krótka zabawa jego przyrodzeniem i seks w pozycji misjonarskiej. Dla Jona to nic specjalnego. W końcu jednak zaczyna do niego docierać, że takie podejście może być nie do końca zdrowe i rozpoczyna próbę nawiązania dłuższej relacji z kobietą. Poznaną w klubie dziesiątką, która stanowi dla niego wyzwanie, ponieważ po szybkich zalotach nie wraca z nim do domu. A skoro ma być poważnie i dorośle, to zaprasza ją na lunch. Dla Jona to prawdziwe randki w restauracjach i kawiarniach to ogromne poświęcenie. 


Tą dziesiątką jest Barbara Sugarman, czyli Scarlett Johansson, której seksapil rozbudziłby pewnie umarłego. Kobieta dobrze wie, jaką bronią dysponuje i umiejętnie z niej korzysta, dążąc do realizacji planu, który sobie założyła. Miłość, jak ta z komedii romantycznych, nałogowo przez nią oglądanych, mężczyzna, którym można się pochwalić przed rodziną i znajomymi, domek z białym płotkiem i rodzina jak z obrazka. Jon wydaje się mieć wystarczające predyspozycje, aby stać się częścią tego planu, ale oczywiście dopiero po kilku poprawkach. Najpierw należy go zmusić do obejrzenia ulubionych filmów, aby wiedział, jak się traktuje kobietę, zapisać do szkoły wieczorowej, aby zdobył lepsze wykształcenie, a w konsekwencji dobrze płatną pracę, przedstawić znajomym i rodzinie, aby otrzymać ich akceptację. Za te wszystkie poświęcenia Jona czeka nagroda w postaci seksu, dopóki jednak nie wypełni całej listy, na zachętę otrzymywać będzie głębokie pocałunki oraz możliwość ocierania się o jej ciało pod drzwiami mieszkania. I Jon godzi się na to, ponieważ oczekuje, że za tymi drzwiami kryje się Święty Gral seksu z dziewczyną, na której mu zależy. Coś, czego nie dane mu było odkryć z przygodnie poznanymi kobietami, a czego doświadczał podczas przeglądania serwisów przeznaczonych tylko dla dorosłych. 


I tak ta romantyczna historia się zaczyna. Choć tak naprawdę to nie o romans tu chodzi, a raczej o drogę Jona do zrozumienia swojej seksualności. Bo pomimo tego, że nasz bohater „zaliczył” więcej niż przeciętny mężczyzna, to o prawdziwym seksie wydaje się wiedzieć niewiele. Tak jak nie można nauczyć się miłości poprzez oglądanie komedii romantycznych, tak nie można nauczyć się seksu z pornografii. Film jednak na całe szczęście nie dąży do konfrontacji tych dwóch gatunków i nie przeradza się w batalię pomiędzy kobiecym zapatrzeniem w filmy, przy których chusteczkami higienicznymi ociera się łzy z oczu a męskich upodobaniem do krótkich form, przy których wyciera się nieco inne części ciała. Takie rozwiązanie sugerował trailer, który bądźmy szczerzy, zapowiada nieco inny film. „Don Jon” to nie jest komedia romantyczna i jak dobrze prawi Mysz, jest to okropny wybór na pierwszą randkę. To nawet nie jest komedia, ponieważ oprócz kilku zabawnych momentów, film jednak nie skłania do beztroskiego śmiechu. Jest w nim sporo scen, których nie chciałoby się oglądać z mężczyzną, z którym jest się na etapie trzymania za rękę. Wiem, co mówię, popełniłam ten błąd z „Kinseyem” i było delikatnie mówiąc niezręcznie. 


Czym więc jest „Don Jon”? Muszę niestety stwierdzić, że film chyba sam nie może się zdecydować. Początkowo rzeczywiście najbardziej przypomina trochę sprośną komedię, która szybkim montażem i zabawnymi tekstami zahacza nieco o poważne tematy. Mniej więcej od drugiej połowy zaczyna jednak bardziej przypominać dramat. Z całą sympatią dla Josepha Gordona-Levitta oraz starań, które włożył w przygotowanie tej produkcji, według mnie nie jest ona ani jednym ani drugim. Jako komedia jest zbyt ciężka i za mało zabawna. Jako dramat, czy też film obyczajowy, do podejmowanego problemu podchodzi w sposób zbyt płytki i bardzo sztampowy. Nie mogłam się przemóc wrażeniu, że uzależnienie Jona od pornografii jest nieco zbyt… słodkie. Chociaż bohater ogląda filmy pornograficzne nawet na telefonie komórkowym podczas zajęć, to jednak gdzie mu tam do prawdziwych heavy userów, którzy dawno pozbyli się jakichkolwiek granic przyzwoitości i sięgają po coraz mocniejsze rzeczy. Jeśli miałabym porównać nałóg Don Jona do uzależnienia od narkotyków to na skali umieściłabym go bliżej upalającego się marihuaną nastolatka niż okradającego własną babkę kokainisty. Tak jakby tworząc swoją postać Gordon-Levitt starał się początkowo uczynić z niej odpychającego antybohatera, ale w pewnym momencie uzmysłowił sobie, że jednak nie chce tracić sympatii widzów. Szkoda, bo Jonowi przydałaby się jednak mroczna strona, wtedy jego problem może miałby szansę mnie poruszyć. A tak, jedyne na co mam ochotę, to krzyknąć mu do ucha: weź się w garść! 

Z drugiej strony widoczne jest również to, że autor scenariusza skupił się najbardziej na bohaterze, który najbardziej go interesował, czyli swoim własnym. Żadna z postaci drugoplanowych nie wychodzi poza ramy stereotypu, którego jest uosobieniem. Rodzina Jona, składająca się z awanturniczego ojca (Tony Danza), wiecznie wpatrzonego w telewizor, matki (Glenne Headly), której rola ogranicza się jedynie do przygotowywania posiłków i biadolenia na brak wnuków oraz młodszej siostry (Brie Larson), niewidzącej świata poza ekranem telefonu komórkowego. Poznajemy ich podczas cotygodniowych odwiedzin Jona, poprzedzonych wizytą w kościele. Podczas obiadu, który ojciec z synem spożywają w identycznych białych podkoszulkach toczy się rozmowa, pozwalająca nam dowiedzieć się, że włoskie rodziny imigrantów w dalszym ciągu nie wyzwoliły się od swoich stereotypów. Tak samo filmowcy, którzy je przedstawiają. Jestem trochę złośliwa, ale gdyby nie aktorzy odgrywający role rodziców Jona, sceny z ich udziałem zupełnie nic nie wnosiłyby do filmu. Trochę więcej zaborczy Gordon-Levitt pozwolił pograć Scarlett Johansson, bo chociaż ją też ją też wbił w ciasny kombinezon stereotypu, to przynajmniej uczynił go na tyle elastycznym, aby mogła się w nim z gracją poruszać. Ważna rola w filmie przypadła również Julianne Moore, która wcieliła się w rolę Esther, koleżanki Jona ze szkoły wieczorowej. No cóż, nie kupiłam tej postaci w ogóle, ale ciężko byłoby wytłumaczyć dlaczego, bez zdradzania istotnych dla fabuły szczegółów. 


W ciekawy za to sposób został ujęty w filmie temat religijności głównego bohatera. Trzeba bowiem zaznaczyć, że pomimo uzależnienia od pornografii i hulaszczego trybu życia, skoncentrowanego na doświadczaniu przyjemności cielesnych, Jon jest praktykującym katolikiem. W każdą niedzielę przykładnie maszeruje do kościoła i sumiennie spowiada z grzechów, których dopuścił się w ciągu tygodnia. Otrzymaną pokutę odprawia na siłowni, jedną zdrowaśkę odmawiając nad swoim bicepsem, kolejną nad czworogłowym uda. Wydaje się być całkowicie przekonany o tym, że dokładne wymienienie wszystkich grzechów w konfesjonale oczyszcza sumienie. Widzimy jednak, że wiara to dla Jona taki sam zbiór rytuałów, jak każda inna sfera jego życia. Poddaje się im, bo wierzy, że tak trzeba, ale nie rozumie ich sensu. 


Podsumowując muszę przyznać, że z kina wyszłam zawiedziona. Czytałam o dobrym przyjęciu filmu na Sundance i słyszałam pochlebne wypowiedzi znajomych, którzy mieli okazję zobaczyć go wcześniej. Spodziewałam się zatem nieco więcej. Myślę, że wyzwanie, jakiego powziął się Joseph Gordon-Levitt trochę go przerosło. Z drugiej strony należy przyznać, że podszedł do niego bardzo ambitnie, co dobrze rokuje na przyszłość. Osobiście z ciekawością będę śledzić dalszą jego karierę, nie tylko tę aktorską, ale również reżyserską, scena… (jak to będzie ze scenarzystą?) i producencką. Nie wspomniałam bowiem wcześniej o tym, że aktor jest również założycielem firmy producenckiej hitRECord, która wyprodukowała film „Don Jon”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz