piątek, 6 września 2013

Seksualnie niebezpieczne wesołe miasteczka


Wesołe miasteczka kojarzą mi się przede wszystkim z wędrownymi lunaparkami, które zwykły odwiedzać mniejsze miejscowości, jak ta, w której się wychowałam. Elektryczne samochodziki, domy strachu i łańcuchowe karuzele stanowiły najwyższą formę rozrywki, o jakiej można było marzyć w pipidówku podlaskim. 











W momencie, gdy na horyzoncie pojawiały się charakterystyczne ciężarówki wiozące lunaparkową maszynerię, cała dziatwa zbiegała się, aby uczestniczyć w jej montowaniu i rozstawianiu, ciesząc się niczym by to były Święta, a ciężarówki wiozły Coca Colę. A potem przepuszczało się wybłagane od rodzicielstwa pieniążki na pordzewiałych i trzeszczących karuzelach, które obracały naszymi wnętrznościami na wszystkie strony. Schodziło się z nich lekko zielonym, a nierzadko zbiegało w poszukiwaniu najbliższego kubła na śmieci lub krzaka, ale uczucie szczęścia było nie do opisania. Sama nie posiadam jednak romantycznych skojarzeń z wesołymi miasteczkami z życia wziętych (zapisuję na liście „do nadrobienia”). Zapożyczyłam ich jednak całkiem sporo z repertuaru filmowego, w którym wesołe miasteczko było zarówno miejscem uroczych pierwszych randek, spełniania śmiałych seksualnych fantazji, jak i morderstw oraz brutalnego przelewu krwi. 
 
Po krótkiej (tylko jeden cykl księżyca) przerwie powracam i mam zamiar opisać motyw, który od dawna chodził mi po głowie. Bezpośredniej inspiracji dostarczył mi film „Głową w mur”, którego recenzję zamieszczałam, gdy w Polsce zapanował żar tropików, a mnie nękał wstręt do komputera i przesiadywania w pomieszczeniach zamkniętych. Nareszcie pogoda się uspokoiła, a coraz chłodniejsze dni skłaniają do zamyśleń i nostalgii (tradycyjne na tym blogu narzekania na pogodę odłożymy na później, bo akurat późne lato/wczesna jesień to moja ulubiona pora roku). Udało mi się w ostatnim czasie podładować akumulatory w Krakowie, ugościć znajomych w Warszawie, kupić rower i zakochać się w nim oraz spędzić miło czas na Polconie. Dzięki temu mam w sobie dużo energii i chęci do pisania, przez co wpis będzie długaśny. Mam nadzieję, że Wy macie wystarczająco energii (tudzież cierpliwości i samozaparcia), aby go doczytać do końca.


„Z miłością jak z karuzelą! Wrzucasz pieniądze i ona rusza. Wciąż się kręci, a ty masz jedynie drewnianego konika.” – tymi słowami Seref, bohater filmu „Głową w mur”, odpowiada Cahitowi na jego zapewnienia o nagle odkrytej miłości do Sibel, z którą zawarł fikcyjny związek małżeński. Okrzykom towarzyszy szaleńcze tłuczenie szklanek gołymi dłońmi. Seref próbując zmusić przyjaciela do opamiętania, porównuje miłość do rozpędzonej karuzeli, która raz wprawiona w ruch zaczyna kręcić się bez naszego wpływu. My nie możemy jej zatrzymać, ani zmienić jej kierunku. Pozostaje nam tylko trzymać się mocno i czekać, aż przejażdżka się skończy, a my nie ucierpimy w trakcie jej trwania. Podczas gdy Cahit okalecza się, a następnie szaleje na koncercie, Sibel również zmaga się ze swoimi uczuciami do fikcyjnego współmałżonka. Odwiedza wesołe miasteczko, a w trakcie przejażdżki karuzelą podejmuje decyzję o tym, że chce, aby jej małżeństwo z Cahitem przestało być fikcją i stało się rzeczywistością. Karuzela się kręci, a w tle słychać wibrujący głos Wendy Rene: „After laughter, comes tears, After your laughter there will be tears, When you’re in love, you’re happy, When you’re in arms, you gaze, This doesn’t last always…”. Czyż to nie doskonała interpretacja miłości? Kochając w jednej chwili wpadamy w stany ekstazy, unoszeni w chmurze miłości, oddalamy się od twardej rzeczywistości, aby zaraz potem spaść na nią z łoskotem i pogruchotanym sercem. W „Głową mur” scena w wesołym miasteczku bezpośrednio poprzedza tragedię, która zaważy na dalszym losie bohaterów. Obrazuje również proces podejmowania decyzji bohaterki, bezpośrednio związanej z całkowitym oddaniem się mężowi. Seks z Cahitem oznacza dla niej przypieczętowanie małżeństwa, które pomimo niechęci do tradycji, wydaje się traktować poważnie. Na karuzeli uświadamia sobie, że kocha swojego męża.

 
Karuzela jako symbol podejmowania decyzji oraz niezaspokojonego napięcia seksualnego pojawia się również w filmie „Take This Waltz”. W przejażdżkę wybierają się zamężna Margot (Michelle Williams) i jej sąsiad Daniel (Luke Kirby), a w tle słychać „Video Killed The Radio Star”. Od pierwszego spotkania bohaterowie czują wzajemne przyciąganie, a brak jego skonsumowania co raz bardziej nasila istniejące pomiędzy nimi napięcie. Muszę przyznać, że osobiście nie byłam pewna, czy Margot unika romansu ze względu na poczucie lojalności wobec męża, czy też chęć jak najdłuższego przeciągania podniecającej pogoni za króliczkiem. Kręcąca się w kółko karuzela, chwytliwa muzyka i błyskające światła początkowo wprowadzają ich w euforię, przysuwając i oddalając rytmicznie od siebie. W momencie, gdy maszyna zaczyna zwalniać, cichnie muzyka i zostają zapalone zwyczajne światła, bohaterowie muszą nagle otrzeźwieć i wrócić do rzeczywistości. Margot wydaje się, że w końcu podjęła decyzję, ale w ostatniej chwili zmienia zdanie i wraca do męża. Po tym wspólnie spędzonym dniu i wizycie w wesołym miasteczku nic już jednak nie jest takie samo, oboje zdają sobie bowiem sprawę, że nie mogą dłużej funkcjonować w zawieszeniu i ostatecznie decyzja zostaje podjęta. Ponownie karuzelę Margot odwiedza samotnie, w scenie kończącej film, który wystawia dosyć smutne świadectwo związkom. Okazuje się bowiem, że namiętność i seksualne napięcie zawsze ostatecznie muszą ustąpić miejsca nudzie, przyzwyczajeniu oraz pewnej dozie zniechęcenia.


Zanim zaczęłam się naprawdę zastanawiać nad sposobem przedstawiania wesołych miasteczek w kinie, w szczególności w kontekście romantycznym, miałam w głowie wszystkie te sceny, w których są one miejscem pierwszych randek. Lunapark wykorzystywany był przecież bardzo często, jako miejsce spotkań młodych ludzi. Pierwsza na myśl zawsze przychodziła mi taka oto klisza: chłopak zabiera dziewczynę do przyjezdnego miasteczka, wygrywa dla niej ogromnego pluszowego misia strzelając z wiatrówki do butelek, kupuje jej watę cukrową, a na koniec zostaje wynagrodzony dyskretnym pocałunkiem. Wszystkie atrakcje parku rozrywki zostały jakby specjalnie zaplanowane po to, aby osobnik płci męskiej mógł wykazać się zdolnościami kulturowo przypisanymi mężczyźnie, jak strzelanie i rzucanie do celu, czy nieokazywanie strachu w obliczu wysokości i pocieszanie partnerki w obliczu niebezpiecznej sytuacji, jaką może być wizyta w gabinecie luster. Wesołe Miasteczko kojarzyło mi się przede wszystkim z Noah Calhounem (Ryan Gosling) wspinającym się po diabelskim młynie, aby Allie (Rachel McAdams) w końcu zgodziła się pójść z nim na randkę. Sceny z dwóch wspomnianych powyżej filmów, w których przejażdżka karuzelą nie jest z pewnością czymś całkowicie niewinnym, sprawiły, że zaczęłam się pod nieco innym kątem przyglądać filmowym parkom rozrywki.

 
Przypomniał mi się wtedy oglądany wieki temu thriller „Strach” z 1996 roku, w którym dosyć śmiała scena erotyczna rozgrywa się podczas przejażdżki kolejką górską. Bohaterką filmu jest nastoletnia Nicole (Reese Witherspoon), która wciąż cierpi po stracie matki, nie potrafi nawiązać porozumienia z ojcem i pozostaje nieufna wobec macochy. Podczas imprezy w klubie poznaje starszego od siebie Davida, w którym od razu się zakochuje. Chłopak początkowo wydaje się bardzo troskliwy i równie mocno zaangażowany w związek, co Nicole. Z czasem jednak jego zaborczość zaczyna przybierać na sile, a mroczne sekrety powoli wychodzą na wierzch.

 
Muszę się przyznać do tego, że uwielbiam thrillery z lat dziewięćdziesiątych, które naprawdę potrafiły utrzymać widza w napięciu, choć obecnie nieco już się przestarzały i w wielu przypadkach bardziej bawią niż straszą. „Strach” jest dobrym przykładem tego gatunku, bo chociaż ponownie oglądałam go z przyjemnością, to w kilku miejscach zgrzytały mi zęby od nadmiaru przerysowanej gry i sztucznie wywoływanej atmosfery napięcia. Scena w wesołym miasteczku pomogła mu w dużym stopniu zapisać się w pamięci widzów. Tutaj zostało ono pokazane jako miejsce, w którym nieśmiała i niewinna Nicole pozbywa się swoich obaw i daje ponieść działaniu młodzieńczych hormonów. Pozwala Davidowi na coraz śmielsze pieszczoty, aż podczas przejażdżki kolejką sama inicjuje tę, która doprowadzi ją do orgazmu. Gdy kolejka mknie pod górę… z resztą zobaczcie sami. Trzeba przyznać, że na subtelne granie symbolami nikt się tutaj nie silił. Scena pozbawiona jest jednak wulgarności, a nawet ma swój urok, podsycany pobrzmiewającym sobie w tle „Wild Horses” w wykonaniu The Sundays. Przejażdżka karuzelą stanowi jest dla Nicole początkiem odkrywania nie tylko własnej seksualności, ale również ciemnej natury Davida.


Podobną scenę, ale tym razem rozgrywającą się pomiędzy dwojgiem dorosłych ludzi, znajdziemy w innym thrillerze z lat dziewięćdziesiątych, znanym pod dwoma tytułami oryginalnymi „Victim of Love” i „Raw Heat” oraz polskim „Ofiara Miłości”. Jeśli komuś przychodzą na myśl skojarzenia z Harlequinami i kiepskimi powieściami kryminalnymi, to całkiem słusznie, bo tak wyglądał plakat do tego filmu:

 
Dzieło to da się oglądać bez uczucia większego zażenowania, chociażby dlatego, że gra w nim Pierce Brosnan. Fabuła tego thrillera erotycznego (obiecuję sobie, że muszę bardziej zgłębić ten fascynujący gatunek) opiera się na trójkącie miłosnym istniejącym pomiędzy panią psycholog Tess (JoBeth Williams), jej pacjentką Carlą (Virginia Madsen) oraz tajemniczym wdowcem Paulem (Pierce Brosnan). Kłamstwa mieszają się tutaj z prawdą, widz jest do końca wodzony za nos (przynajmniej takie jest założenie), a każda z postaci coraz bardziej wikła się w intrygę. Scena z karuzelą (tym razem w tej tradycyjnej postaci kręcących się koników) rozgrywa się w momencie, gdy Tess dowiaduje się o tym, że spotyka się z tym samym mężczyzną, o którym na sesjach opowiada jej pacjentka. Zaczyna mieć wątpliwości, co do szczerości Paula, jednak jemu udaje się je rozwiać i na powrót zaskarbić sobie zaufanie Tess. Na tyle, że poddaje się ona pieszczotom Paula na karuzeli, która kręci się, a pani doktor razem z nią. Tym razem w tle słychać saksofon (sax&sex, w latach dziewięćdziesiątych waliło się kawę na ławę), ale migające światła i zamglone ujęcia odtwarzają ten sam schemat, co w poprzednich filmach. Swoją drogą, w tym przypadku reżyser pozostawił widzom nieco więcej miejsca do wyobraźni i szczerze mówiąc ja osobiście jakoś tego nie widzę. Wagonik w kolejce górskiej udostępniał jednak trochę większe pole manewru niż taki bujający się konik, a już na pewno oferował więcej intymności. Niestety i tak najgorszy w tej scenie jest sweter Paula i choć rozumiem, że to była epoka modowych obrzydliwości, ale bez przesady.


Seksualne pokusy wesołych miasteczek to jednak nie tylko karuzele i kolejki górskie, ale również mężczyźni, którzy w nich pracują. Dobitnie pokazuje to kolejny thriller erotyczny "Two Moon Junction", tym razem z jeszcze wcześniejszej epoki, bo z 1988 roku. Film był spełnieniem mokrych snów mężczyzn oczarowanych Sherylin Fenn, odtwarzającej potem postać Audrey w "Miasteczku Twin Peaks". Tutaj w roli April, bogatej dziedziczki z Południa, która ukończyła prestiżową szkołę i właśnie przygotowuje się do poślubienia odpowiedniego jej statusowi kawalera. Dziewczyna jednak nie jest gotowa do przyjęcia roli szacownej damy, a jej rozbuchana seksualność (hehe) pragnie zakosztować przygody z prawdziwym mężczyzną z krwi i kości (jest już późno, a ja piszę o thrillerach erotycznych, wybaczcie). Traf sprawia, że do jej miejscowości przyjeżdża objazdowe wesołe miasteczko, a wraz z nim muskularny Perry (Richard Tyson, ten zły z „Gliniarza w Przedszkolu”), w typie rasowego łajdaka, od którego czuć potem i problemami na odległość kilometra. Pomiędzy April i Perrym wywiązuje się namiętny romans, podszyty niebezpieczeństwem i dużą dawką kiczu.


Mężczyzna pracujący w wesołym miasteczku to człowiek z historią, który nigdzie nie zagrzewa długo miejsca, a związki z kobietami traktuje jak przelotne przygody. Taki jest również Luke (Ryan Gosling) z „Drugiego Oblicza”, który nie posiada praktycznie nic poza motorem. I chociaż na wieść o tym, że został ojcem próbuje się zmienić, jego natura nie pozwala mu na uczciwe życie. W lunaparkach pracują oczywiście również mili i sympatyczni chłopcy pokroju Jamesa Brennana (Jesse Eisenberg), bohatera filmu „Adventureland”, ale oni nigdy nie zagrzewają w nich miejsca na dłużej. Na stałe zostają bowiem jedyni tacy, którym odpowiada atmosfera zepsucia i dobrze się w niej odnajdują. Dobrze wpasowuje się w nią inny bohater filmu Grega Mottoli, Mike Connell (Ryan Reynolds), muzyk, złota rączka i playboy. Chociaż ma żonę i dzieci, co roku znajduje sobie nową dziewczynę.

O innych niebezpieczeństwach, które mogą nas spotkać w wesołych miasteczkach również opowiadał szereg filmów. Alfred Hitchcock w „Nieznajomych z pociągu” uczynił je miejscem morderstwa. W „Oszukać Przeznaczenie 3” śmierć zbierała swoje żniwo wśród uczestników przejażdżki kolejką górską, konsekwentnie dobijając ocalałych. W „Rollercoasterze” terrorysta podkładał bomby w atrakcyjnych obiektach parków rozrywki. Jak się więc teraz nad tym zastanawiam, to w sumie naprawdę nie wiem, dlaczego wcześniej wesołe miasteczko wydawało mi się takim przyjemnym miejscem. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz