wtorek, 23 lipca 2013

Kobiety jednak czasem się lubią, czyli "Gorący Towar" wkracza do akcji

Lato w pełni. Słońce świeci, chęci do pracy na poziomie zerowym, a samo myślenie przychodzi z niewyobrażalnym trudem. Nawet pójście do kina na film, który skłaniałby nas do umysłowego wysiłku nie wydaje się dobrym pomysłem. Wytwórnie filmowe dobrze zdają sobie sprawę z naszej wyjątkowo silnej w tym sezonie potrzeby rozrywki, nieskręcającej dodatkowo zwojów mózgowych. Dostarczają nam zatem okazji do wieczornego odprężenia w kontakcie z dziełami, przy których bez skrępowania możemy napchać brzuchy popcornem, wysiorbać płynny cukier i porechotać ze znanych, ale wciąż śmiesznych dowcipów. Jedną z takich nieinwazyjnych dla umysłu, skupionego jedynie na odliczaniu dni do planowanego urlopu, rozrywek jest „Gorący towar”. Komedia kryminalna, która stosuje stare chwyty, nieobce każdemu, kto wychował się na filmach typu „Zabójcza broń”, „Tango i Cash”, czy „Godziny szczytu”. Stosuje je jednak na tyle umiejętnie, że podczas seansu musimy uważać, aby od śmiechu nie zakrztusić się naszymi przekąskami. Mogłoby się to skończyć dla nas naprawdę źle, szczególnie jeśli na sali znalazłby się ktoś, kto tak samo ochoczo, jak bohaterka filmu skoczyłby nam na ratunek.


Muszę przyznać, że wybierając się do kina na „Gorący towar” miałam naprawdę mieszane uczucia. Nie byłam pewna, czy kolejna komedia reżysera „Druhen” przypadnie mi do gustu. Po tamtym filmie stwierdziłam, że ja i Paul Feig kompletnie różnimy się w kwestii tego, co jest zabawne, a co obrzydliwe. Dodatkowo po całkowicie rozczarowującym „Wieczorze panieńskim” stwierdziłam, że wierne przenoszenie schematów, sprawdzających się w bromansach, na pole stosunków damsko-damskich niekoniecznie się sprawdza. Oglądając te filmy zaczęłam wątpić w to, że kobiety w ogóle potrafią się przyjaźnić.

Czemu więc damska wersja typowej komedii policyjnej, opierającej się na tarciach pomiędzy dwoma głównymi bohaterami, miałaby mi się podobać? Zdecydowałam się przekonać z trzech powodów. Jestem wierną fanką Sandry Bullock (właśnie tak!), a wobec Melissy McCarthy posiadam sporo ciepłych uczuć. Film otrzymał całkiem niezłe recenzje. Bilety miałam za darmo. Zbierając to wszystko do kupy wyszedł mi całkiem fajny pomysł na babski wieczór. Po dwóch godzinach chichotania (wiadomo, że ja nie chichoczę, ale rżenie jak osioł na straganie nie wygląda dobrze na blogu) okazało się, że „Gorący Towar” to najśmieszniejsza komedia, jaką ostatnimi czasy widziałam w kinie.


Film przypomniał mi, co najbardziej lubię w buddy cop movies: dwie zupełnie rożne postacie uczą się ze sobą współpracować i choć początkowo zupełnie im to nie wychodzi, to z czasem zaczynają się szanować, a w końcu rodzi się między nimi prawdziwa przyjaźń. Taka przyjaźń, którą chciałoby się przypieczętować paktem krwi, gdyby to nie było obrzydliwe i nie groziło gangreną, HiVem, a na koniec śmiercią. To właśnie ona jest głównym powodem, dla którego tego typu filmy możemy oglądać w kółko. Ich sukces jest zatem w prostej linii uzależniony od tego, czy pomiędzy głównymi bohaterami zaistnieje chemia. W „Gorącym Towarze” było jej sporo, co w połączeniu z komediowymi talentami aktorek sprawiło, że wyszło fajne kino.

Dynamika relacji tych dwóch postaci opiera się na występujących pomiędzy nimi przeciwieństwach. Sandra Bullock gra agentkę FBI, Sarę Ashburn, całkowicie skupioną na pracy, ambitną i arogancką. Przekonanie o własnej nieomylności i traktowanie wszystkich z góry nie przysparza jej sympatii w jej własnym wydziale, a nawet staje się przeszkodą na drodze do awansu. Nie pomaga również w życiu osobistym, którego jedynym towarzyszem jest podkradany sąsiadce kot. Jej szafa wypełniona jest w całości garniturami i koszulami, mieszkanie sterylnie czyste a harmonogram dnia starannie zaplanowany. Ashburn otrzymuje jednak sprawę, której rozwiązanie wymaga porzucenie znanego sobie środowiska i wyjazd z Nowego Jorku do Bostonu. Od tego zależeć będzie, czy nieprzychylnie nastawiony szef zdecyduje się przyznać jej awans. Pozytywnie nastawiona agentka nie tracąc czasu wyrusza do stolicy stanu Massachusetts (czy komuś też za każdym razem tę nazwę w głowie wypowiada Max Kolonko?), aby szybciutko rozwiązać sprawę i objąć wymarzoną posadę. Okazuje się, że zadanie nie jest wcale takie proste, bo Bostonem rządzi (a przynajmniej próbuje) jedna policjantka, detektyw Shannon Mullins. Jak większość członków służb mudnurowych w tym mieście, posiada irlandzkie korzenie, a wraz z nimi cały komplet cech: jest głośna, agresywna, zawsze mówi to, co myśli i nie przejmuje się zupełnie tym, czy innym się to podoba. Jednocześnie jest bardzo zaangażowana w swoją pracę, przywiązana do swojego miasta oraz oddana rodzinie. Na swój własny sposób, oczywiście. Gdy zatem dowiaduje się, że ma współpracować z agentką FBI, która zachowuje się, jakby z zadka wystawał jej kijek, delikatnie mówiąc nie jest zachwycona. I vice versa


Duet Bullock/McCarty naprawdę udźwignął tę walkę charakterów. Wydaje mi się, że całość jest warta obejrzenia właśnie dzięki aktorkom, które zgrabnie wyczuwały momenty, w których scenariusz stawiał je na granicy tego, co jest jeszcze śmieszne, a co tylko głupie. Takich momentów, niestety, jest sporo. Na całe szczęście jednak Feig nie poszedł w stronę kloaczno-gastrycznego humoru i postanowił rozbawić widzów raczej slapstickowymi gagami. Dosyć zręcznie udało mu się też obśmiać kilka schematów i klisz filmowych. Osobiście moją ulubioną sceną jest moment (tutaj mały spojler), w którym Ashburn próbuje przeprowadzić tracheotomię i cała sytuacja wymyka się jej spod kontroli. Mam taką listę „marzeń, które w rzeczywistości nigdy nie powinny się spełnić” i przeprowadzenie tracheotomii znajduje się na pierwszym miejscu. Odkąd pierwszy raz zobaczyłam doktora Rossa w jednym z najlepszych odcinków „Ostrego dyżuru”, nacinającego uratowanemu przed utonięciem chłopcu skórę scyzorykiem i wpychającego w powstałą dziurkę rurkę od długopisu, tworzę sobie mentalną listę filmów, w których ten zabieg jest przeprowadzany. „Gorący Towar” udowadnia osobom takim jak ja, że nie powinny się czuć zbyt pewnie, gdy przecinają człowiekowi gardło.


Nie będę oszukiwać, film ma kilka niezręcznych momentów (wydaje się, jakby na końcówkę w ogóle zabrakło pomysłu), ale ostatecznie zapewnia przyjemną, letnią rozrywkę. Oprócz tego, opowiada o prawdziwej kobiecej przyjaźni. To naprawdę jest żeńska wersja buddy cop movie, która nie uwłacza kobietom. Pewnie, śmieje się z nich, ale nie dlatego, że są kobietami. Panie kłócą się, piją i biją nie gorzej od facetów. To nie są przepychanki o to, która z nich będzie miała ładniejszą suknię ślubną, czy poderwie przystojniejszego chłopaka. Choć każda z nich uważa, że to ona ma rację, nie zapominają o ostatecznym celu, którym jest złapanie bad guya i wsadzeniu go do więzienia. Dlatego „Gorący towar” to dla mnie krok na przód w stronę mniej stereotypowego prezentowania kobiet w typowo męskich gatunkach filmowych.



Film: Gorący Towar (The Heat), 2013, USA
Reż. Paul Feig
Scen. Katie Dippold
Obsada: Sandra Bullock, Melissa McCarthy, Marlon Wayans, Thomas F. Wilson

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz