piątek, 12 lipca 2013

Jak Idris Elba odwołał apokalipsę, czyli moje achy i ochy wznoszone nad Pacific Rim

Nie pisałam dotąd o filmach science fiction, ani filmach będących ekranizacją komiksów, ponieważ obawiałam się, że nie mam odpowiednich kompetencji, aby móc je dobrze ocenić i nie wystawić się na krytykę za popełnienie jakiegoś straszliwego błędu. Bo chociaż uwielbiam, gdy na ekranie superbohater przywdziewa lśniącą zbroję, szybuje pod niebo i pokonuje w pojedynkę całą armię badguyów, to nie czytałam wielu komiksów i mam braki w tej sferze popkulturowej edukacji. Tak samo rzecz ma się z science-fiction, które niezmiernie mnie fascynuje, ale nigdy nie żyłam nim tak, jak część moich znajomych. Dzisiaj jednak po przeczytaniu recenzji „Pacific Rim”, opublikowanej w portalu Gazeta.pl stwierdziłam, że skoro ktoś, kto wydaje się jeszcze mniej kompetentny w temacie ode mnie, może ten film uznać za „dowód niebotycznej frustracji Del Toro, który nie mógł nakręcić Hobbita, więc postanowił Amerykanom udowodnić, że żaden z niego artysta”, to ja mogę napisać recenzję z punktu widzenia osoby, która poszła na film o potężnych robotach walczących z potężnymi potworami i przez ponad dwie godziny siedziała w kinie z rozdziawioną buzią i radośnie machała rękami zagrzewając bohaterów do walki oraz ledwo powstrzymywała się przed pobiegnięciem za Idrisem Elbą za każdym razem, gdy wzywał do walki. Na serio, jeśli kiedykolwiek będzie groziła nam apokalipsa, to tylko on będzie w stanie ją odwołać.




Obiecuję, że będzie bezspojlerowo, całkowicie subiektywnie, super pozytywnie i dosyć chaotycznie. Wczoraj na ponad dwie godziny zostałam wprowadzona w stan uciechy równającej się z tą, którą miałam dostając w wieku dziewięciu lat moje Wigry 3 i nie mam ochoty wytykać nieścisłości scenariuszowych (bo są, ale na mój mały, nieogarniający rozumek całkowicie do wybaczenia), narzekać, że za dużo patosu (no trochę jest, ale zdecydowanie mniej niż w „Człowieku ze Stali” i w wykonaniu Idrisa Elby totalnie do wybaczenia), czy rozprawiać o stereotypowych i kliszowych rozwiązaniach (i tak wszyscy wyobrażamy sobie Rosjan jako wysokich i srogich tlenionych blondynów z dziwnym akcentem i umiejętnością przemycenia praktycznie wszystkiego, więc po co się oszukiwać). Od samego początku widać, że Guillermo del Toro podszedł do swojego filmu na luzie i z humorem, dopuszczając do głosu siedzącego w nim dziesięciolatka z całkiem potężną wyobraźnią. Dlaczego więc skoro reżyser puszcza do nas oko, chcąc nam powiedzieć: „rozsiądźcie się wygodnie w ten letni, ciepły wieczór i przygotujcie na pojedynek mechów z kaiju” ktoś ma ochotę spinać się, przybierać zblazowaną minę i w myślach odpowiada mu: „ja już to wszystko widziałem, Guillermo, buty zdarłem na staniu w kolejkach Cannes, a ty chcesz mnie zaskoczyć połączeniem Transformersów z Godzillą, sprzedałeś się del Toro.” Nie kapuję.



No, ale są ludzie, którzy lubią się umartwiać, uważają, że kino to świątynia filmu ambitnego, przed wejściem do której należy przejść w stan ascezy, a najlepiej wybiczować sobie wcześniej siedzenie, aby potem cierpieniem zagłuszać wszelkie oznaki radości pojawiającej się na widok wynurzającego się z głębi oceanu potwora.

Jak już napisałam na początku, ten tekst to w żadna prawdziwa recenzja, tylko subiektywny zapis odczuć. Warto byłoby jednak te wszystkie achy i ochy jakoś usystematyzować, bo inaczej nie da się tego czytać.



ACH #1: Ja piórkuję, ale to wszystko śliczne!

Tak, można się gniewać na Guillermo del Toro, że nie zrobił kolejnego smutnego i przerażającego Labiryntu Diabła, czy Kręgosłupu Diabła, i nie zrozumcie mnie źle, ja pokochałam reżysera za te właśnie filmy, ale nie można mówić, że w Pacific Rim nie popisał się wyobraźnią. Przecież to, że ten film nie podejmuje ważnych tematów wojny i faszyzmu, nie oznacza, że nie może być fascynujący w każdym w dopracowanym szczególe. A Pacific Rim dla mnie takie właśnie jest. Mechy od zewnętrznej, dominującej swoim gigantyzmem powłoki, po wnętrze z całym oprzyrządowaniem naprawdę robią wrażenie. Co do kaiju, które są skrzyżowaniem ryby z jaszczurką, a czasem nawet ptakiem, są dla mnie czymś oryginalnym i ciekawym. Ich niekonsekwencja w formie wypływa pośrednio z tego, że to obcy, więc mogą wyglądać, jak się komu podoba, ale ich niekonsekwencja w formie też zostaje w filmie uzasadniona. A jak cudownie te olbrzymy się ruszają podczas walki! Do tego dostajemy świetne zdjęcia budowanego muru, które osoby z lękiem wysokości mogą przyprawić o lekki zawrót głowy, a siedziba programu Jaeger dostała fajnego postindustrialnego charakteru.


ACH #2: Historia ma początek, środek i zakończenie, a scenariusz nie przypomina sera szwajcarskiego.

Chociaż my, znaczy widzowie, lądujemy gdzieś pod koniec tej historii, czujemy jednak jej ciągłość. Różnymi środkami pokazane zostaje nam to, co działo się wcześniej, od pierwszego ataku kaiju. Sprawnie zostają nam przedstawione zarówno losy ludzkości, która musiała pogodzić się z istnieniem gigantycznego rowu, będącego portalem dla siejących zniszczenie monstrów i gremialnie nauczyć się z nimi walczyć, jak również historie pojedynczych bohaterów, przeżywających swoje osobiste tragedie. Nie mogę powiedzieć, że nie miałam kilka zgrzytów (obiecałam bez spojlerów), ale ogólnie obyło się bez facepalmów. Bohaterowie nie przemieszczali się z miejsca na miejsce jak teleportowani, a ich decyzje można było uzasadnić. Myślę, że dobrym pomysłem było to, że akcja filmu rozgrywa się w ciągu kilku dni, dzięki czemu jest bardzo dynamiczna. W „Pacific Rim” nie ma praktycznie żadnych dłużyzn i niepotrzebnych scen.



ACH#3: Złote buty Hannibala Chau

Podobało mi się to, że Guillermo del bawi się schematami i kliszami, wykorzystując je na swoją korzyść. Zdaje sobie sprawę z tego, że nie kręci filmu o ogromnym przesłaniu, a letni blockbuster, który ma wprowadzić widzów w dobry nastrój. Dlatego też wspomniany wcześniej patos nie przeszkadza, ponieważ jest okraszony takim absurdalnym humorem. To, że reżyser puszcza oko do widza jest widoczne w scenach z kulkami (takimi antystresowymi), butach Hannibala Chau (w tej roli ślicznie brzydki Ron Perlman), czy scenie z sedesem, znajdującym się tuż pod ręką. 



ACH #4: Postacie mają osobowości!

Każda z postaci została obdarzona osobowością i nie, żadna z nich nie jest zbytnio oryginalna, ale każda została spójnie zrealizowana przez odtwarzających go aktorów. Trochę irytująca była Mako (Rinko Kikuchi), ale nawet ona miała w sobie jakiś taki denerwujący urok. Jej postać to chyba ukłon reżysera wobec tradycji mechów, które pochodzenie mają japońskie. Film pokazuje, że w obliczu zagrożenia, poszczególne kraje się jednoczą i wspólnie pracują przy programie Jaeger. Dlatego też piloci robotów pochodzą z różnych krajów. No i wiadomo, Rosjanie to postawni tlenieni blondyni o bardzo chłodnym usposobieniu, do których zawsze można się zgłosić z prośbą o broń nuklearną. Trojaczki z Chin to za to trzy ciała, funkcjonujące jak jeden organizm. Ciekawa jest para naukowców, z których jeden to trzymający się sztywno reguł i ufający jedynie statystykom i wykresom Gottlieb (no wiadomo, z którego kraju ten pan przybył, gra go Burn Gorman) oraz zakręcony, uwielbiający eksperymentować Newton (Charlie Day). Wśród pilotów mamy reprezentację typów znanych nam już od czasów Top Guna: pewny siebie i butny Chuck (Robert Kazinsky), który nie jest przychylnie nastawiony do głównego bohatera. On z kolei, Raleigh Beckett (Charlie Hunnam), który nie trzyma się reguł, jest impulsywny, ale ma czyste i odważne serce. W jego postaci podobało mi się to, że nie był przesadzony, a poza tym… ej no, Charlie Hunnam jest superprzystojny. Jeśli pani żołnierz nie bała się przyznać, że Superman to niezłe ciacho, to ja również nie będę się wstydzić swojego uznania dla urody tego blondwłosego Syna Anarchii. Poza tym lubiłam go już od Green Street Hooligans, które dosłownie złamało mi serce. A skoro ten tekst i tak nie ma w sobie za grosz obiektywizmu, to jeszcze wprowadzam pod-acha.



ACH#4.1 Klata Rayleigh Beckett

Ogłaszam wszem i wobec, że tytuł Najlepszej Blockbusterowej Klaty Lato 2013 otrzymuje Charlie Hunnam. Przykro mi Henry Cavill, wiem jak bardzo namęczyłeś się, aby ten tytuł przypadł właśnie tobie, ale Charlie wygrywa naturalnością. Poza tym scena, w której ją prezentuje ma znacznie lepsze usprawiedliwienie w scenariuszu. Niedługo do konkurencji stanie klata Logana, więc może być naprawdę gorąco ;)




ACH #5 Idris Elba odwołuje Apokalipsę!

Niby zachwyty nad Idrisem powinny znaleźć się ach wyżej, ale był on tak cudowny, że dostaje swojego własnego acha. Spojrzenie, które aktor trenował grając Johna Luthera, to „możesz błagać, możesz płakać, i tak zrobisz, co ci każę”, w „Pacific Rim” udało mu się podnieść do poziomu mistrza. Jako Stacker Pentecost jest silny, nieustępliwy, sprawiedliwy, odważny i rozważny. To dzięki niemu program Jaeger istnieje, chociaż góra dawno odcięła mu dofinansowanie. Tym samym, to jego zasługa, że Ziemię ma kto bronić. Wypełniając swoją misję jest gotowy do największego poświęcenia. Jednocześnie poznajemy go jako człowieka ciepłego i zdolnego do miłości. Jest to zdecydowanie najlepiej skonstruowana postać w całym filmie.



Film: Pacific Rim, USA, 2013
Reż. Guillermo del Toro
Scen. Travis Beacham, Guillermo del Toro
Obsada: Charlie Hunnam, Idris Elba, Rinko Kikuchi, Charlie Day, Burn Gorman, Max Martini, Robert Kazinsky

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz