czwartek, 4 kwietnia 2013

O tym, że powinien istnieć specjalny rodzaj piekła dla twórców „Intruza”



Film: Intruz (The Host), 2013, USA

Reż. Andrew Niccol

Scen. Andrew Niccol

Obsada: Saoirse Ronan, Max Irons, Jake Abel, William Hurt, Diane Kruger








Moja ostatnia recenzja mogła wywołać fałszywe wrażenie, jakobym była osobą miłą, pozytywnie nastawioną do świata oraz wielbiącą wszystkie romantyczne filmy po kolei. Rzeczywistość jest jednak zupełnie inna. Tak naprawdę mam wielki żal do filmowców, którzy decydują się na miłosny wątek, uważając go za najłatwiejszy do przedstawienia. Realizują go w postaci rzewnego filmidła, wypełnionego płytko skonstruowanymi postaciami, marnymi dialogami o uczuciach, głębokimi spojrzeniami w oczy i scenami pocałunków w deszczu. Wszystko to oczywiście znajduje się potem w trailerze, który ma za zadanie łudzić tym, że film posiada jakąś fabułę i opowiada jakąś historię. Mam nadzieję, że istnieje szczególny rodzaj piekła dla scenarzystów, reżyserów i producentów, którzy tworzą złe filmy o miłości. Karą w nim powinna być nauka Kristen Stewart wyrażania emocji.




Pierwszy bilet do takiego piekła otrzymuje ode mnie Andrew Niccol, który stwierdził, że skoro robi film na podstawie prozy Stephenie Mayer, to jakiegokolwiek gniota by nie stworzył, finansowy sukces ma gwarantowany. Dlatego też Andrew postanowił całkowicie się wyluzować, scenariusz napisać na kolanie (choć oglądając film czasami trudno uwierzyć w to, że scenariusz w ogóle istniał), zatrudnić miłych oku młodych aktorów oraz kazać im się intensywnie w siebie wpatrywać i całować w kilku różnych konstelacjach. Był pewien, że w efekcie powstanie hit, na który każda nastolatka pomaszeruje do kina z gotowym założeniem, że to co zobaczy, będzie jej się podobało.






Książkę przeczytałam jakieś trzy lata temu i przyznam, że pamiętam z niej niewiele. Przebrnęłam jednak przez te prawie 600 stron bez broni przytkniętej do skroni, więc coś musiało mi się w tej lekturze spodobać. Z całą świadomością zatem winić będę film, w którym nie podobało mi się nic oprócz muzyki. Choć ta zestawiona z tak kiepskimi scenami wywołuje wrażenie, jakby ludzie odpowiedzialni za dźwięk myśleli, że biorą udział w tworzeniu pastiszu.


No ale ja tu marudzę tak bez ładu i składu zamiast zabrać się za choćby pozornie merytoryczną krytykę. Zacznę zatem od szybkiego przybliżenia fabuły. Rzecz dzieje się w przyszłości, w momencie gdy Ziemię opanował najeźdźca z obcej planety. Obyło się jednak bez wielkiej wojny, rozlewu krwi i zniszczeń. Wręcz przeciwnie, jedyną zmianą jaka zaszła było to, że nasza planeta stała się miejscem miłym, przyjemnym i całkowicie pozbawionym przestępczości oraz chorób. No i ludziom zaczęły się dziwnie świecić oczy. Jak wiadomo są one zwierciadłem duszy, a to właśnie Dusze zdominowały ludzką rasę. Ten specyficzny gatunek zaczął przejmować kontrolę nad ciałami, ludzką świadomość zamykając gdzieś głęboko w… podświadomości(?).





Szybko zostajemy odarci ze złudzeń, że wątek science-fiction ma w tym filmie jakiekolwiek znaczenie. Jeśli dobrze pamiętam książka historię Dusz, ich sposób funkcjonowania i ideologię kierującą podbojem kolejnych planet opisywała znacznie dokładniej. Twórcy filmu zdecydowali jednak, że nic nie powinno odwracać uwagi widza od wątku miłosnego, który rozpoczyna się wraz z pojawieniem głównej bohaterki, dwudziestoletniej Melanie Stryder (Saoirse Ronan). Dziewczyna długo broniła się przed intruzami, ukrywając wraz z młodszym bratem Jamiem i chłopakiem Jaredem (Max Irons), ale w końcu została schwytana, a w jej ciele zamieszkała Wagabunda. Melanie jednak nie zamierza się poddać bez walki, a jej bronią stają się wspomnienia, którymi uczy duszę, co tak naprawdę oznacza bycie człowiekiem. Przypomina sobie szczęśliwe dzieciństwo, dramatyczne wydarzenia, które sprawiły, że została sama z bratem, poznanie Jareda, rozmowy z Jaredem, pocałunki z Jaredem… Duszy te całe „człowieczeństwo” zaczyna się coraz bardziej podobać, więc szybko staje się sojuszniczką Melanie. Razem wyruszają w drogę przez pustynię, uciekając przed Łowczynią (Diane Kruger), duszą, której zadaniem jest odnajdowanie rebeliantów. Ucieczkę tę prawie przypłacają życiem, ale gdy śmierć jest już bliska, odnajduje je wujek Jeb (William Hurt) i zabiera ze sobą do kryjówki ukrytej w jaskiniach. Początkowo Wagabunda traktowana jest jak więzień, ponieważ nikt nie wie o tym, że w jej głowie wciąż znajduje się Melanie. Pierwszymi osobami, które obdarzają ją zaufaniem są Jamie, Jeb i Ian (Jake Abel). W tym ostatnim zainteresowania nie wzbudza poprzednia właścicielka ciała, lecz Wagabunda, a i ona zaczyna coraz bardziej przywiązywać się do chłopaka. Ten fakt rodzi mnóstwo problemów, bo Jared wciąż kocha ciało Melanie, ale nienawidzi duszy Wagabundy. Ian, nie ma nic przeciwko ciału Melanie, ale kocha Wagabundę. Uczucia pozostałych mieszkańców jaskiń nie są tak skomplikowane, oni po prostu nienawidzą intruza. Poza tym na Melanie-Wagabundę w dalszym ciągu poluje Łowczyni i w błyszczącym helikopterze przeczesuje całą pustynię… Dobra, ile facepalmów zaliczyliśmy do tej pory? Ja siedziałam w kinie z ręką przytkniętą na stałe do czoła i twarzą wykrzywioną w nieme „WTF”. Duża część widowni nie czuła potrzeby powstrzymywania swoich reakcji, więc na sali często rozbrzmiewał głośny rechot.






Naprawdę ciężko jest mi zebrać myśli w jeden spójny wywód na temat tego, jak złym filmem jest „Intruz”. Spróbuję zatem wymienić kilka najważniejszych grzechów, za które Andrew Niccol otrzymał ode mnie bilet w jedną stronę na zjazd ku otchłaniom piekielnym zarezerwowanym dla romantycznych bluźnierców.


#1: Dwie kobiety w jednym ciele? Powinna być wojna, a nie nieprzyjemna wymiana zdań. Ten schizofreniczny stan mógłby być najciekawszym elementem filmu, gdyby nie został pokazany w sposób całkowicie pozbawiony wyobraźni i pomysłu. Saoirse Ronan jest obiecującą aktorką posiadającą nominację do Oscara, ale jej zmagania z dwoma współistniejącymi świadomościami wypadły strasznie sztywnie i blado. Być może jest to jakieś pocieszenie dla Kirsten Stewart – nawet aktorki z więcej niż jedną miną wypadają nienajlepiej w filmach opartych na prozie Stephenie Meyer.


#2: Kilka błyszczących lotusów i cudowne lekarstwa to za mało, aby przekonać widza, że panowanie nad światem przejęła wysoce rozwinięta cywilizacja. Na Ziemi pojawia się nowa rasa z dalekiego kosmosu, która nie wie, co to emocje i uczucia, a co za tym idzie przemoc, kłamstwa i niezdrowy tryb życia. Posiadają cudowne lekarstwa, które uzdrawiają śmiertelne dotąd choroby, ale dostosowali się do ludzkiego trybu życia. Jeżdżą ich samochodami i mieszkają w ich domach, choć z pewnością mogliby zbudować swoje, lepsze. Rolę sklepów zaczęły pełnić ogromne magazyny z napisem „Sklep”, z których każdy może wziąć co tylko chce. Kilka gadżetów pojawiających się w tym świecie zostało zarezerwowanych tylko dla łowców tropiących rebeliantów. W jaki sposób funkcjonuje ten gatunek, na jakich zasadach działa? Pieniędzy nie uznaje, ale jednak formułuje pewien rodzaj społeczeństwa, którego poszczególni członkowie posiadają odmienne role. O tym nic nie wiemy.


#3: Romans to nie tylko głębokie spoglądanie sobie w oczy, pocałunki w deszczu i policzkowanie. Naprawdę. W ramach tego specyficznego czworokąta, w którym biorą udział tylko trzy ciała, ciągle ktoś się całuje, a potem policzkuje. Można odnieść wrażenie, że te dwie czynności są ze sobą nierozerwalnie związane. Czasem trudno jest się połapać, kto się z kim całuje, ponieważ nie tylko Melanie-Wagabunda to dwie osoby w jednym, ale także dwójka jej adoratorów wydaje się być tak podobna do siebie, że czasem trudno ich od siebie odróżnić. Pomijając wygląd zewnętrzny, różne charaktery i zachowanie powinny tłumaczyć, dlaczego każda ze świadomości zamkniętych w jednym ciele kocha innego chłopaka.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz