niedziela, 17 marca 2013

O tym, że jeśli siła kobiety znajduje się w jej włosach, to ukrywa się w cebulkach

W piątek byłam u fryzjera i od tego czasu unikam patrzenia w lustro. Można powiedzieć, że wiedziałam, czym ryzykuję oddając swoje włosy w ręce osiedlowego fryzjera o wyglądzie podstarzałego Włocha, ubranego w koszulę włożoną w wytarte dżinsy, z bardzo mocno nażelowanymi włosami. Odkąd jednak polecany mistrz fryzjerstwa kazał mi siedzieć na fotelu przez trzy godziny, obciął mnie zupełnie nie tak, jak chciałam i wysłał do domu z fryzurą, z którą sama nijak nie mogłam sobie poradzić, obcinam włosy tylko w okolicznych salonach bez znanych nazw i nazwisk. Jak dotąd nie wyszłam na tym gorzej niż wtedy, gdy zapłaciłam fortunę za zrobienie ze mnie dziwadła. A i przedwczorajsza katastrofa nie przebiła tamtej. Poza tym prawie nigdy nie umawiam się do fryzjera. Idę wtedy, gdy nagle stwierdzę, że powinnam. W ten sposób moje włosy doświadczyły już kilka prawdziwych rewolucji spowodowanych wchodzeniem do salonu fryzjerskiego pod wpływem silnych emocji. Z niektórych byłam zadowolona bardziej, z innych mniej. Każda była tą zmianą, której w danym momencie potrzebowałam. Trudno zatem stwierdzić jednoznacznie, że ich żałuję. Próbowałam najróżniejszych kolorów, asymetrii, grzywek i bobów. Kiedyś stworzyłam album ze zdjęciami prezentującymi ten proces. Dopasowałam fryzury do stanów, w których znajdowałam się w danym okresie czasu. Trochę przeraziło mnie to, jak dobrze każda fryzury odzwierciedlały moje smutki i radości, stany względnej stabilizacji i totalnego rozchwiania. Teraz mam krótkie włosy w moim naturalnym mysim kolorze. Dla mnie jest to takie czyste płótno, które czeka na zapełnienie.



Dla każdej krótkowłosej kobiety odpowiedź na do znudzenia zadawane pytanie "jak mogłaś zrezygnować ze swojej kobiecości?".

Dzisiaj jestem już względnie pogodzona z faktem, że moja nowa fryzura nie wygląda dokładnie tak, jakbym tego chciała (za dwa tygodnie poprawka). Wczoraj jednak prawie wmaszerowałam do łazienki z nożyczkami i zamiarem nanoszenia poprawek. Na szczęście w porę przypomniałam sobie jak skończyła się ostatnia moja zabawa we fryzjera. Niewiele się wtedy dało zrobić i skończyłam z włosami o długości kilku milimetrów i grzywką wyciętą do samej skóry (do tej pory w jednym miejscu mam taki specyficzny zadzior). W zamian przypomniałam sobie sceny z filmów, w których bohaterki poddają się radykalnemu autostrzyżeniu.

Nie do końca o takie sceny mi chodzi, ale tutaj przykład na to, że niefrasobliwy stosunek do włosów nie jest jakąś anomalią charakteryzującą brzydkie i złe kobiety.
Muszę przyznać, że bardzo lubię tego typu sceny. Fakt, że odtwarzające je aktorki muszą naprawdę pozbyć się swoich wypielęgnowanych włosów, w które z pewnością zainwestowały bardzo dużo pracy, czasu i pieniędzy, nadaje tym scenom realizmu i pozwala nam sądzić, że na ekranie widzimy prawdziwe emocje. Poza tym jest w kobiecie ścinającej swoje własne włosy jakaś taka szalona odwaga, którą lubię widzieć na ekranie. Te kobiety łapią za nożyczki i bez zbędnych ceregieli pozbywają się swojego „substytu kobiecości”, a potem maszynką do golenia kończą dzieło, symbolicznie odcinając się od swojej seksualnej tożsamości. Samodzielne obcięcie włosów jest swoistą próbą odzyskania kontroli nad własnym ciałem, życiem, losem. Kobieta pragnie, aby wraz z jej włosami w zlewie wylądowały wszystkie błędne wyobrażenia, które powstały wokół jej osoby. Chce poczuć się wolna, silna i potężna. Jest to ogromne wyzwanie dla aktorki, która ma przecież tylko jedną szansę, aby pokazać wszystkie emocje kierujące swoją bohaterką do tak radykalnego czynu.


Moją ulubioną jest scena z Empire Records, w której Deb (Robin Tunney) po prostu wchodzi do łazienki, robi się na Sinead O’Connor i wychodzi zostawiając swoich współpracowników w zupełnym szoku. Gdy goli sobie głowę w akompaniamencie piosenki „Free” The Martinis wygląda tak, jakby rzeczywiście stawała się na chwilę wolna od swojej nienawiści do całego świata.



W "G.I. Jane" Demi Moore nie patyczkuje się z nożyczkami i od razu chwyta za elektryczną maszynkę. Wchodzi do pustego salonu fryzjerskiego i pozbywa się swoich długich włosów. Robi to, aby udowodnić, że jest równie twarda jak faceci i należy jej się miejsce w elitarnej jednostce wojskowej Navy Seals. W scenie widać prawdziwy strach Demi Moore i jej determinację. Jordan O’Neil ogolenie głowy miało zapewnić szacunek kolegów z jednostki, a grającej jej aktorce – dobre recenzje. I chociaż pani kapitan w końcu udało się osiągnąć swoje cele, to film okazał się finansową klapą i nie pomógł w karierze Moore.


Trochę mniej radykalnie swoją fryzurę potraktowała Salma Hayek grająca Fridę. Mniej radykalnie w kontekście innych przytoczonych scen, bo dla Meksykanki urodzonej na początku dwudziestego wieku musiał być niezły hardcore. Ścięcie włosów w jej przypadku było aktem desperacji oraz symbolicznym wyrażeniem zmiany. Artystka odcięła się również w ten sposób od swojej seksualności i płciowej tożsamości.


Tragicznym powodem, dla którego bohaterki filmów decydują się zgolić swoje włosy jest choroba. Chemioterapia, którą leczy się raka zabija nie tylko komórki objęte nowotworem, ale prowadzi do wyniszczenia całego organizmu. Jego skutkiem jest między innymi wypadanie włosów. Samodzielne ich zgolenie można zatem odczytywać jako chęć przejęcia kontroli nad własnym ciałem. Tak właśnie o użyciu maszynki wyjaśnia Samanta. Bohaterka Seksu w wielkim mieście przyzwyczajona do tego, że sama jest panią swojego losu i zawsze dostaje to, czego chce nie potrafiła biernie przyglądać się powolnemu procesowi wypadania włosów i musiała choć na moment odzyskać kontrolę.



2 komentarze:

  1. Ja bym dodała jeszcze Mulan. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak, ona nawet nożyczek i lustra nie potrzebuje. Kilka precyzyjnych cięć mieczem i po sprawie:)

    OdpowiedzUsuń