piątek, 28 grudnia 2012

O tym, że warto grać główną rolę we własnym życiu


Wyjazdu do domu na święta nie mogłam się doczekać od dawna. Przemożna ochota oderwania się od pośpiechu wielkiego miasta, pracy i tej samotności, która ogarnia mnie ostatnio coraz częściej sprawiała, że z niecierpliwością odliczałam dni. Czułam się prawie jak dziecko, które po kolei wyjada czekoladki z kalendarza adwentowego, w oczekiwaniu na moment, kiedy zostanie obdarowane prawdziwymi podarunkami. Tylko w moim przypadku nie rozmyślałam o tym, co też czekać będzie na mnie pod choinką, lecz miałam nadzieję na kilka dni, podczas których złapię oddech. I nie chodzi nawet o to, że na co dzień jestem strasznie zabiegana i nie mam na nic czasu. Szczerze przyznaję, bywa tak, że specjalnie próbuję zająć sobie czas, aby nie musieć myśleć, zastanawiać się i przeżuwać tego, co siedzi gdzieś z tyłu mojej głowy. To chyba nie brzmi zbyt logicznie. Jeszcze raz… Specjalnie wzięłam wolne i wyjechałam do mojego rodzinnego miasta, w którym oprócz najbliższej rodziny nie ma nic, co mogłoby mnie odciągać od przeanalizowania tego, jak chcę, żeby wyglądało moje życie. I co? I nic. Wysprzątałam dom na błysk, przygotowałam tyle jedzenia, że najadłoby się nim osób trzydzieści, a nie trzy i obejrzałam całą stertę filmów. Jednego dnia zobaczyłam Obywatela Kane’a i Niezniszczalnych 2. Ciekawie te dwa tytuły koegzystują w jednym zdaniu, a jeszcze ciekawiej jako części jednego filmowego maratonu, którego wybór zależał od zmieniających się towarzyszów. Sporą część repertuaru zajęły również romantyczne komedie świąteczne. Podsumowując - znów udało mi się uciec w fikcję.



Panie z Downtown patrzą na mnie z wyrzutem. 

I nie, nie napiszę tu teraz, że zamierzam zaprzestać moich podróży w świat wyimaginowany i od dziś trzymać się mocno rzeczywistości. Nic z tych rzeczy. Zamierzam jednak zbudować most. W mojej wyobraźni mniej więcej taki sam jak ten łączący Asgard z Ziemią w Thorze (i z Idrisem Elbą jako strażnikiem). Właściwie w tym właśnie celu powołałam bloga. Nie miał to być zwykły blog kulturalny, ale popkulturalny przewodnik po skomplikowanych ścieżkach miłości J A w praktyce analiza tego, jak współczesna kultura masowa mówi o zakochiwaniu, trwaniu w tym stanie i odkochiwaniu. Dotychczas nie zdecydowałam się na jego formę, dlatego dwa wpisy, które do tej pory się pojawiły (w dużym odstępie czasu, wiem) różnią się od siebie. I pewnie jeszcze długo blog będzie eksperymentem, a ja sama będę wdrażać się w jego tworzenie (czytaj: będzie prowadzony chaotycznie i nieregularnie). Mam jednak nadzieję, że znajdę na niego sposób (a także czas i siłę). I może kiedyś stanie się blogiem, który warto czytać. Wracając jednak do mojej alegorii. Blog będzie tęczowym pomostem pomiędzy siedzibą popkulturowych herosów, a rzeczywistością. Zamierzam odwiedzać ten magiczny świat po to, aby korzystać z jego wiedzy na temat miłości. (Brzmi strasznie patetycznie, obiecuję, że to ostatni wpis w takim stylu)


A czemu o tym właśnie teraz piszę? Dlatego, że podczas naszej ucieczki w filmową fikcję często znajdujemy w niej coś, co przywołuje nas do rzeczywistości, wyzwala bezgłośny (a czasem całkiem głośny) okrzyk „To ja, to o mnie mówią!” i zmusza do myślenia. Jednym z filmów świątecznych, które obejrzałam, było Holiday (któremu, chyba w gwiazdowym prezencie, polski dystrybutor pozostawił z oryginalny tytuł). Film opowiada od dwóch kobietach, które zupełnie się nie znają, ale na okres świąt postanawiają zamienić się domami. Iris wyjeżdża do słonecznego Los Angeles, a Amanda trafia do zaśnieżonej angielskiej wsi. Obie chcą odpocząć od nieudanych związków. Jak się okazuje, dla każdej z nich te dwa tygodnie nie stanowią ucieczki przed miłością. Wręcz przeciwnie, czas spędzony w zupełnie obcym miejscu pozwala im się wreszcie zrozumieć czego tak naprawdę chcą i czego powinny wymagać od życia.

W filmie grają też inni aktorzy, ale można szybko o tym zapomnieć

Iris nie potrafi odkochać się w koledze z pracy, z którą łączył ją krótki romans, zakończony jego przyznaniem się do posiadania stałej dziewczyny. Wspomina wspólnie spędzone chwile, spędza czas na poszukiwaniu wyjątkowych prezentów i daje się wykorzystywać. Chociaż od dłuższego czasu jej nieodwzajemnione uczucie stanowi temat plotek i pośmiewisko dla współpracowników, kobieta załamuje się dopiero, gdy szef zleca jej zadanie napisania artykułu o zaręczynach ukochanego. Dlatego też otrzymawszy propozycję wyjazdu do Los Angeles zgadza się, choć to zupełnie do niej nie pasuje. Okazuje się, że sąsiadem Amandy, w której domu zamieszkuje, jest pewien niezwykły staruszek. Arthur Abott to znany scenarzysta, który poznał Hollywood od podszewki i potrafi godzinami snuć opowieści o dawnych gwiazdach wielkiego ekranu. Staje się on nie tylko przyjacielem Iris, ale również jej mentorem. Polecając jej filmy, których bohaterkami są kobiety o silnych osobowościach, pokazuje jej jaka może się stać, gdy przestanie odgrywać drugorzędną rolę w swoim własnym życiu. W końcu dosadnie wytłuszcza jej to, o co mu chodziło:

Arthur: „Iris, w filmach mamy główne role kobiece i role najlepszych przyjaciółek. Ty, co łatwo stwierdzić, jesteś główną postacią, ale z jakiegoś powodu zachowujesz się jak najlepsza przyjaciółka.”

Iris: „Masz całkowitą rację. Na Boga, w swoim własnym życiu powinno się odgrywać główną rolę! Arthur, od trzech lat chodzę na terapię i przez ten cały czas nikt mi tego tak dobrze nie wytłumaczył. To było genialne. Brutalne, ale genialne.”



To właśnie ten dialog był dla mnie wezwaniem do powrotu do wcześniejszego planu przemyślenia kilku spraw. Jakkolwiek trudne to jest i niewygodne (na serio, myślenie o poważnych sprawach i podejmowanie poważnych decyzji wywołuje u mnie fizyczny dyskomfort), to parę kroków musi zostać podjętych, abym następne święta spędzała jako bohaterka swojego życia, a nie jej pomocniczka czy najlepsza przyjaciółka.


Arthur Abbott otrzymuje tytuł patrona tego bloga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz