sobota, 25 maja 2013

O tym, że nie można przeżywać na nowo opowieści, którą się już raz przeżywało lepiej

Film: Wielki Gatsby (The Great Gatsby), 2013, Australia, USA

Reż. Baz Luhrmann

Scen. Baz Luhrmann, Craig Pearce

Obsada: Leonardo DiCaprio, Tobey Maguire, Carey Mulligan, Joel Edgerton


Bardzo chciałam, żeby ten film mnie wciągnął, porwał z kinowego fotela w wir roztańczonych gości Gatsby’ego i do samego końca utrzymał w stanie upojenia Nowym Jorkiem lat dwudziestych w trzech wymiarach. Może chciałam za bardzo, bo podczas seansu poczułam się trochę jak dziecko, które chciało na gwiazdkę playstation a dostało warcaby. Nie udało mi się bowiem wsiąknąć w tę atmosferę wiecznej imprezy, magii pieniądza i szafowania luksusem. A tak, jak filmowy Jay Gatsby zaborczo wymaga miłości od Daisy, tak film opowiadający o jego losach chce, abyśmy z miejsca dali się zaczarować. Jeśli tak się nie stanie, wyjdziemy z kina rozczarowani. 



Czy komukolwiek jeszcze chce się czytać o „Wielkim Gatsbym”? Linki do recenzji tego filmu od dnia premiery systematycznie pojawiają się na mojej facebookowej tablicy. W sumie nie ma się co dziwić, ponieważ od samego początku najnowsze dzieło Baza Luhramanna było wymieniane jako jedna z najbardziej oczekiwanych produkcji 2013 roku. Ponowna współpraca reżysera z Leonardo DiCaprio, która pierwszy raz miała miejsce przy „Romeo i Julii”, była zapowiedzią czegoś równie dobrego. Plakaty, zdjęcia i trailery obiecywały prawdziwie spektakularne widowisko. Ścieżka dźwiękowa, nad którą czuwał Jay-Z pozwalała wnioskować, że nie będzie to kolejna typowa ekranizacja odtwarzająca wiernie epokę, w której powstała książka.


A jednak, film całkiem mocno trzyma się fabuły skonstruowanej przez Fitzgeralda. Pojawiają się jednak małe odstępstwa, które mnie osobiście nie do końca przypadły do gustu. Tak samo jak w książce, tak i w filmie narratorem opowieści jest Nick Carraway (Toby Maguire), który po skończeniu studiów w Yale i walce w I Wojnie Światowej, przenosi się do Nowego Jorku. Scenariusz zakłada jednak, że cała historia rozgrywa się we wspomnieniach Nicka, które spisuje za namową swojego lekarza. Z jednej strony taki sposób narracji wydaje mi się nieco wtórny, jednak pozwala wybrnąć reżyserowi z pierwszoosobowej narracji, która może być problemem dla ekranizacji. Ponadto wyniszczenie psychiczne i uzależnienie od używek wyjaśniają sposób przedstawienia opowieści. W targanym depresją, mało stabilnym umyśle Nicka minione wydarzenia stają się głośniejsze, intensywniejsze i bardziej kolorowe. Wszystko wydaje się przypominać narkotyczny sen. Szczególnie te początkowe fiksacje kamery, która z prędkością światła przemieszcza się z jednego miejsca do drugiego, wywołując lekkie zawroty głowy. Może miało to dodać filmowi widowiskowości, ale ucieszyłam się, gdy operator nieco uspokoił swoje ADHD.

Nick rozpoczyna swoją opowieść od momentu, gdy jako początkujący makler giełdowy zamieszkuje w małym domku w West Egg, zaraz obok posiadłości tytułowego bohatera. Nie jest zbytnio majętny, oczywiście w odniesieniu do majątku, którym dysponuje Gatsby (Leonardo DiCaprio), co wydaje się mu przeszkadzać bardziej niż jest w stanie się do tego przyznać. Jego plany na lato to nauka i zdobywanie doświadczenia w nowej pracy. Widać jednak jak na dłoni, że Carraway jest jak student uczący się do ostatniego egzaminu w akademiku, w którym wszyscy już zakończyli sesję i rozpoczęli niekończące się imprezowanie. Wszyscy dobrze wiemy, jak się to skończy – jego nauka skazana jest na porażkę i czeka go poprawka we wrześniu. 


Nowojorskie życie, w którym nie istnieje coś takiego jak godzina do której nie przystoi spożywać alkoholu, anie też ta, o której wypada położyć się spać, przyciąga Nicka bardziej niż sam się tego po sobie spodziewał. Podczas wizyty u kuzynki Daisy (Carey Mulligan) i jej męża Toma (Joel Edgerton) dowiaduje się, jak wygląda życie ludzi bogatych. Jest wystawne, pełne przepychu, ale również sztuczne i daje dużo okazji do rozgoryczenia. Tajemnicą poliszynela jest to, że Tom zdradza Daisy z jakąś kobietą w mieście, a jego żona nie jest zadowolona z życia jakie wiedzie. Na spotkaniu Nick poznaje również Jordan Baker (Elizabeth Debicki), zblazowaną golfistęi, która chłodnym okiem obserwuje wszystko, co dzieje się wokół niej. Nie wiem, czemu jej rola w filmie została tak bardzo okrojona. Książkowa Jordan wydawała mi się bardzo ciekawą postacią, kobietą świetnie zaadaptowaną do czasów, w których przyszło jej żyć. Bez emocji zgadzającą się na reguły nimi rządzące i umiejącą naginać je na swoją korzyść. Z drugiej strony kryjącą gdzieś w sobie pewien romantyzm i chyba nawet tęsknotę za wielką miłością. Szczerze powiedziawszy, z chęcią dowiedziałabym się o niej czegoś więcej. Luhrmann jednak całkowicie zrezygnował z przedstawienia romansu pomiędzy nią a Nickiem i tym samym zdegradował ją do posłanki Gatsby'ego.


Niedługo po spotkaniu u siebie w domu, Tom zabiera Nicka na lunch.  Tak naprawdę okazuje się  być ono wymówką dla przyjęcia zorganizowanego w jego mieszkaniu w mieście, służącemu schadzkom z jego kochanką, Myrtle Wilson (Isla Fisher). Spotkanie nie ma w sobie nic z wyszukania, jakim pragną się obnosić wyższe sfery, a przypomina raczej libację, której uczestnicy całkowicie popuszczają krępujące ich moralne więzy. Podczas tego przyjęcia Nick ponownie słyszy o sławnych przyjęciach u swojego sąsiada, na których, zdaje się, gościli już wszyscy mieszkańcy Nowego Jorku, oprócz niego. 

Wzmagająca się stale ciekawość Nicka ma jednak zostać niedługo zaspokojona, gdyż dostaje on zaproszenie od Gatsby’ego na jedną z jego imprez. Używam tego słowa z pełną odpowiedzialnością, bo chociaż w latach dwudziestych z pewnością nie było ono powszechnie stosowano, to tutaj pasuje doskonale. Nie znano bowiem wtedy zapewne także ani elektrycznych organ, ani muzyki Beyonce. Muszę przyznać, że klubowy klimat przyjęcia u Gatsby’ego robi wrażenie, gdy razem z Nickiem przeciskamy się pomiędzy gromadą stłoczonymi ludźmi. Chociaż jednak muzyka jest dobra, stroje bajeczne i ogólnie widać, na co zostało wydane 120 milionów dolarów, to jednak wszystko to wydaje się nieco za bardzo kiczowate (tak wiem, że to film Luhrmanna). Rozumiem całkowicie, że takie mogło być zamierzenie, mające na celu pokazanie braku gustu Gatsby’ego. I chociaż nie mam nic do zarzucenia ścieżce dźwiękowej filmu, to trochę mi szkoda tego, że epoka jazzu została pozbawiona jazzu. Muzyka, w którą niejako wpisana jest melancholia, pojawia się tylko w jednym momencie, w postaci samotnego saksofonisty grającego jakby w tęsknocie za wolnością.


W końcu mamy okazję poznać Gatsby’ego, a raczej Leonardo DiCaprio grającego Gatsby’ego. Jak bardzo bym się bowiem nie starała, nie byłam w stanie pozbyć się wrażenia, że widzę aktora. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko patrzeniu na Leo, uwielbiam go i życzę mu upragnionego Oscara, ale nie za tę rolę. Może w tym tkwi problem, choć lubimy to, jak gra, to zawsze pozostaje nam w głowie fakt, że… no właśnie gra. Tak jak Gary Oldman nigdy nie dostał Oscara za to, że w każdym filmie jest kimś innym i Akademia Filmowa nie ma pojęcia, że to ten sam aktor, tak w każdej kreacji Leo widać, że to ten sam aktor aż za dobrze. [To taka bardzo luźna teoria, którą chętnie z kimś przedyskutuję:)] No nie wiem sama, w kilku scenach Gatsby jest naprawdę komiczny, co chyba nie było efektem zamierzonym. Podoba mi się natomiast to, że tajemniczy milioner to przede wszystkim marzyciel, niedopuszczający do siebie rzeczywistości i do końca goniący za utraconą miłością. To dla Daisy zdobył bogactwo i również dla niej bezmyślnie je roztrwania. Wielka posiadłość, huczne przyjęcia i tajemniczy tryb życia podsycający plotki to wszystko po to, aby zdobyć jej uwagę. Jego samego nie cieszy nic z tych rzeczy, zamiast uczestniczyć w przyjęciach spędza czas wypatrując Daisy z okna. Ta marzycielskość i skrajna determinacja zawsze dobrze wychodziły Leo.

Nick jest dla Gatsby’ego wybawieniem, upragnionym połączeniem, które może go w końcu doprowadzić do spotkania z Daisy. W tym miejscu pochylę się nad wychwalaną powszechnie chemią istniejącą pomiędzy tymi dwoma panami, wynikającą zapewne z wieloletniej przyjaźni wiążącą aktorów. Zgadzam się z aplauzem, bromance jest, a wspólne sceny obu panów należą chyba do najlepszych. Co niestety świadczy na niekorzyść przedstawienia romansu Gatsbiego i Daisy, który w końcu jest kluczowy dla opowieści. Między bohaterami iskrzy tak słabo, że trudno nam uwierzyć w łączący ich przelotny romans, a co dopiero gorąca miłość, dla której oboje są w stanie połączyć wszystko. Daisy, jak wiadomo, nie jest tak stała w uczuciach, jak jej kochanek, ale w kreacji Carey Mulligan wypada naprawdę blado. Osobiście zawsze uważałam ją za szczwaną kreaturę (postać, nie aktorkę), która dobrze wie, czego chce w życiu, a są to pieniądze i dobre życie. Nie w głowie jej poświęcanie tego dla jakiejś wydumanej miłości, za którą nie kupi nowych kiecek, ani nie opłaci służby. W filmie Luhrmanna jest dla mnie zbyt delikatna i niewinna. Wygląda to nawet tak, jakby reżyser próbował ją oczyścić ze złej sławy i niechęci, której przysporzyła jej Mia Farrow w ekranizacji Jacka Claytona. Co więcej, stara się ją pokazać w dobrym świetle aż do samego końca.


Na szczęście nawet Luhrmann nie ukrywa, że Daisy istniejąca w głowie Gatsby’ego to nie jest ta realna postać, która tylko przez bardzo krótki moment może być jego. Widzimy to w kulminacyjnej scenie w hotelu, gdy postawiona przed wyborem, chowa w głowę w piasek i nie chce dokonać wyboru pomiędzy marzeniem a rzeczywistością. Będąc kobietą nie może być jak jej mąż, któremu wolno mieć jedno i drugie. 

Podsumowując Wielki Gatsby jest filmem, który ogląda się przyjemnie, ale trochę jak długi teledysk z fajną muzyką, kunsztowną scenografią, przepięknymi strojami i ładnymi tancerzami, który nie wciągnął mnie na tyle, żebym chciała znaleźć się w środku trwającej w nim imprezy. Pozostałam trochę obojętnym obserwatorem, kalkulującym zyski i straty. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz